A swoją drogą, to chyba lekko symptomatyczne, że te dwa etapy mojego życia połączył ten właśnie miesiąc - magiczny listopad, w którym Zaduszki, Andrzejki i Haloween. Symptomatyczne, dla wiedźm, oczywiście :)
Dzisiejszy post powstaje dzięki inspiracji M., która stara się ostatnio eksperymentować w kuchni. I w ramach tych eksperymentów kupiła dynię. Na słono nie zasmakowała i M. szuka czegoś na słodko. I wtedy właśnie przyszedł mi do głowy pewien sernik, który znalazłam u Kasi Guzik z http://gotowaniecieszy.blox.pl/html i upiekłam już dość dawno.
Okazał się najlepszym amerykańskim sernikiem, jaki jadłam kiedykolwiek - kremowy, leciutki i cudownie delikatny. Dokonałam niewielkiej tylko modyfikacji rezygnując z przypraw - imbiru i cynamonu, bo jakoś, choć absolutnie poprawne, mnie osobiście tworzą z dynią zbyt zimowe, wytrawne połączenie.
I tak właśnie napisałam List do M:
Kochana M!
Wiem, wiem, że trochę się spóźniłam. Ale przecież jesień wciąż za oknami bardziej jeszcze złota niż szara i wciąż dobrze pasuje do niej dyniowy uśmiech. A delikatność i lekkość tego sernika przywołuje więc lato, Słońce i myśl o wiszącym na drzewie złocie liści.
Zrób go, kochana, zrób bo warto! I nie przerażaj się od razu, że sernik, że trudny, bo tak nie jest. To banalny Amerykaniec, właściwie rodzaj ciasta według stałej amerykańskiej zasady: wrzuć do miski i zmiksuj. Tu nie ma bicia piany i stresu: "urośnie czy nie? upadnie czy nie?" A po efekcie nikt się nie domyśli, że tak szybko poszło - prawdziwe czary!
S e r n i k D y n i o w y
(przepis na blachę, z połowy wychodzi akurat średnia tortownica)