. . . a jakie pyszne! Dość długo miałam poważne obawy, bo to takie zwykłe, bez mieszania ciasta, nerwowego zerkania czy rośnie, bez alkoholu i czekolady. A jednak coś jest chyba w tym, że to właśnie jabłkiem Ewa skusiła Adama. Jako jedna z Ew zapewniam, że też bym się na nie skusiła, gdyby tylko jakiś Adam tak kusić zechciał :)
Cudownie, że istnieją wciąż takie przepisy po prostu. Tylko czy ja jestem w stanie podać konkretny przepis? Hmmm . . .
Trzeba wziąć jabłko. Wydrążyć je od strony ogonka i naciąć skórkę wokół jabłka, żeby nie popękało w piekarniku. W środek jabłka wbić goździk, a później wyładować wszystkim dobrym, co tylko znajdziemy. W moim przypadku były to namoczone w rumie rodzynki, które zostały po marchewkowym chlebku, dżem jeżynowy i odrobina miodu zmieszanego z przyprawą do piernika (może być też sam cynamon). Co tam kto znajdzie. A później takie jabłko wstawiłam do żaroodpornego naczynia, na dno którego wylałam odrobinę soku malinowego. I upiekłam, nie za bardzo, jakieś 40 minut w 180 stopniach. Akurat tyle, żeby jabłuszko zmiękło, ale nie zdążyło się pomarszczyć i rozciapciać (ładne słowo, prawda?)
Niby nic, a w domu jakoś tak od razu zapachniało Świętami i, jakby nawet, dzieciństwem?.
Smacznego!