piątek, 17 czerwca 2011

Dla Truskawkożerców

Ja po prostu kocham ten czas, gdy człowiek może zrezygnować z cytrusów, bananów, czekolady, bakalii i sięgać po własne, świeże, wyrosłe tuż obok nas; czereśnie, śliwki, maliny, jagody, brzoskwinie, porzeczki, rabarbar, agrest (te trzy ostatnie coraz trudniej dostępne, ale błagam, nie zapominajcie o nich, to nasze skarby!) i inne takie. Ale niezaprzeczalnymi królowymi, które przynoszą ze sobą lato, są właśnie one; TRUSKAWKI!!!

Ukochane u nas tak bardzo, że w tajemniczy sposób znika przynajmniej łubianka dziennie. Najczęściej z resztą bez żadnych specjalnych zabiegów, tak po prostu. Mój ulubiony przepis na truskawki; wyjąć z łubianki, oderwać szypułkę i zjeść :)



W dodatku przyznam się do strasznego grzechu przeciwko higienie; nigdy nie płuczę truskawek i basta. Tracą słodycz. Ale jeśli już ktoś się uprze, radzę opłukać przed wyrwaniem szypułek, inaczej smakują jak te sprowadzane w grudniu z Holandii. Ulubiona odmiana: marmoladki - twarda i jędrna.

A kiedy już się znudzą (jak to możliwe?!) albo kupi się akurat takie mniej słodkie można je wrzucić do zgrabnej miseczki, podziabać trochę nożem, posypać cukrem i zostawić na godzinkę, żeby puściły sok. A później polać chłodną kremówką. Albo nawet kremówkę wcześniej ubić. Albo zalać galaretką . . . 

A jeśli uda się kupić takie nieco przejrzałe, to wystarczy odrobina kefiru albo maślanki (najlepsze gdy zgrzeszy się dodatkiem choćby odrobiny prawdziwej śmietany), trochę cukru i 2 minuty pracy miksera. Uwaga - chlapie!

A kiedy jest bardzo gorąco wystarczy sam mikser z odrobiną cukru  i do zamrażalnika, tak powstają najlepsze lody na świecie.

A kiedy trzeba zrobić obiad, wystarczy z odrobiną cukru (najlepiej waniliowego albo z dodatkiem cynamonu) wrzucić je do pieroga albo knedla. Przepis na takie knedle wrzuciłam już tutaj, a ulubione ciasto pierogowe tutaj.



Podobno doskonale smakują z zielonym pieprzem, ale jakoś wolę tradycyjne smaki. No i te wszystkie ciasta. No, nie! Nie wymagajcie ode mnie porządnego przepisu. W kwestii truskawek to zawsze jest improwizacja. Wystarczy wziąć ulubiony serek homo (naturalny, jeśli nie lubicie zbyt słodko albo truskawkowy jeśli ma być bardzo truskawkowo albo mój ulubiony - waniliowy)albo ubić kremówkę. A później wymieszać to z ostudzoną, ale jeszcze płynną galaretką i kawałkami truskawek. Można schłodzić w pucharkach. Można zalać tym maczane w kawie biszkopty. Można po prostu przełożyć biszkopt, albo zwinąć go w roladę. Albo można tym nadziać kruche babeczki i zalać czekoladą. Wiem, że można, bo wszystko to robiłam. Albo pokroić na prostokąty i pomalować rozpuszczoną czekoladą, żeby udawało ptasie mleczko. I efekt jest zawsze fantastyczny.

A na śniadanie można sobie plasterkami truskawek obłożyć tosty . . . 

Kto wprawny w kuchni, ten wie o co chodzi. A dla tych, którzy mniej wprawni . . . naprawdę nie jestem w stanie podać żadnego konkretnego przepisu na truskawki. Wszystkie serniki na zimno, torty piankowe, babeczki i ptasie mleczka robię zawsze "na oko", niemal magicznie i w zupełnym amoku. Ale specjalnie na dziś jeden porządny przepis pożyczyłam sobie od znajomego.

N a l e ś n i k o w y    T o r t   
A n d r ze j a



Składniki:

  • 1 kg truskawek
  • 150 g serka waniliowego
  • cukier do posypywania truskawek
  • talerz puszystych, omletowych, grubych i słodkich naleśników, najlepiej takich na pianie z białek i z dodatkiem wody gazowanej, a nawet z odrobiną proszku do pieczenia i koniecznie, koniecznie z jednej strony lekko niedosmażonych, żeby truskawki się do nich kleiły, bo inaczej tort nie zachowa formy przy krojeniu :)

Wykonanie:

Truskawki pokroiłam w plasterki. Naleśnik położyłam na talerzu, tą niedosmażoną stroną do góry i obłożyłam plasterkami truskawek, posypałam cukrem, a dziury zaklajstrowałam serkiem. Na tym położyłam kolejnego naleśnika, znowu niedosmażoną stroną do góry, a na nim znów truskawki. I tak aż do końca naleśników i truskawek. 



Można to zjadać i na zimno, i na ciepło. Jak kto lubi. Można rozgotować trochę truskawek na sos, albo polać sosem czekoladowym. Widać dzisiaj nie dzień na porządne przepisy. To pewnie efekt nadmiaru truskawek. 
W każdym razie: Smacznego!

czwartek, 16 czerwca 2011

Wspomnienie Wielkiego Śniadania

. . . czyli nadrabiam zaległości :) 



Wielki Piątek, Wielka Sobota a po niej Wielkanoc, czyli Wielka Noc, a zaraz po niej Wielkie Śniadanie.

Wiem, że pogoda i apetyty już zupełnie inne, ale na przyszły rok będzie jak znalazł! 


A na jutro obiecuję truskawkowe czary . . .

Tegoroczna Wielkanoc była dla nas mieszanką tradycji i nowości (przynajmniej dla nas, bo nie o nowoczesność tu chodzi). Od lat już marzę, o śniadaniu z brioszkami, konfiturami z truskawek i całą stertą fikuśnych serków w otoczeniu setek jaj . . . i co roku odkładam to marzenie na później. W naszym domu wielkanocne śniadanie to szynki, kiełbasy i żur, a na deser sernik na kremówce (wyśmienity z resztą). A w tym roku udało nam się uzgodnić kompromis; mogę dorzucić swoje trzy grosze, byle bez przesadnych rewolucji. No i wyszedł z tego pasztet. 

Kiedyś, gdy mój dziadek hodował króliki, podobno zdarzał się na świątecznym stole moich dziadków. Podobno, bo ja już tego nie pamiętam, a moja Mama jakoś nigdy się recepturą nie zainteresowała. Tyle tylko, że osobiście jakoś nie wyobrażam sobie zjedzenia królika, bo to odkąd mieszkał z nami pewien białas uratowany w dzieciństwie z klatki z wężem, królik jest dla mnie prawie jak pies. No i chciałam czegoś możliwie mało do pasztetu podobnego, żeby było lekkie, puszyste, wiosenne, trochę zielone. No i padło na drób. Pasztet drobiowy, w oryginale z natką pietruszki, zamienił się w pasztet drobiowy ze szczypiorkiem, bo natka jest u nas nielubiana. Nie przeze mnie. 



D r o b i o w y   p a s z t e t   z e   s z c z y p i o r k i e m



Składniki:

  • 4 duże udka kurczaka
  • 1/2 kg chudego, surowego boczku
  • 1 duża cebula
  • 6 ziarenek ziela angielskiego
  • 6 ziarenek czarnego pieprzu
  • 3 liście laurowe
  • 30 dag wątróbki drobiowej
  • 1 kajzerka
  • 6 jajek
  • 1 spory pęczek szczypiorku (lub natki pietruszki)
  • pieprz, sól, czosnek, gałka muszkatałowa (świeżo starta)
  • bułka tarta

Wykonanie:

Całe mięso (oprócz wątróbki)  włożyłam do jednego garnka, dorzuciłam pieprz, ziele i liście laurowe, zalałam wodą i najzwyczajniej w świecie, ugotowałam. Trwało to trochę krócej niż 2 godziny.  Na ostatni kwadrans  wrzuciłam do garnka również kajzerkę i pokrojoną wątróbkę. Później całość, razem z cebulą przepuściłam przez maszynkę.
Białka oddzieliłam od żółtek i ubiłam na sztywną pianę, a później jedne i drugie domieszałam do mięsnej masy razem z posiekanym szczypiorkiem. Spróbowałam, porządnie doprawiłam i przełożyłam do foremki keksowej, a wierzch posypałam odrobiną tartej bułki. Keksówkę wstawiłam do większego naczynia żaroodpornego wypełnionego wodą i całość powędrowała do piekarnika nagrzanego do 200 stopni, żeby spędzić tam nieco więcej niż pół godzinki. 

Wyszło idealnie- pasztet okazał się leciutki, puszysty, kremowy tak, że prawie dawał się smarować i z chrupiącą skórką.A skoro dołożyłam się do śniadania, trzeba było jeszcze wymyślić coś na obiad. Wiedziałam już, że honorowe miejsce zajmą schab w majeranku i szynka pieczona z goździkami. A ja chciałam, jak to ja, coś mniej pieczeniowego. I znów skojarzył mi się Ślepy Zając Mojej Babci. Bardzo Wielkanocna nazwa, prawda? Trochę podpytałam Mamę, trochę zajrzałam do Nigelli i w końcu sama skomponowałam przepis.


Ś l e p y    Z a j ą c
czyli 
Wielkanocny Klops z Jajkiem



Składniki:

  • 6 jajek na twardo
  • 4 cebule
  • 1 kg mielonego indyka
  • 2 kajzerki
  • 30 dag wędzonego boczku
  • sól, pieprz, czosnek, majeranek, odrobina ostrej papryki
  • odrobina tłuszczu
Wykonanie:
Cebule posiekałam i poddusiłam na maleńkim ogniu z solą i odrobiną tłuszczu. Namoczyłam bułki i ugotowałam na twardo 4 jajka. 



Następnie wyrobiłam mięso z kajzerkami, przyprawami, podsmażoną cebulą i surowymi jajkami zupełnie tak samo jak na mielone. 
Naczynie żaroodporne wyłożyłam plastrami boczku, wyłożyłam na nie połowę mięsnej masy i uformowałam w niej rowek, w którym ułożyłam obrane jajka. Przykryłam resztą mięsa formując dość płaską roladę i zawinęłam ją w ułożone wcześniej cieniutkie plastry boczku. Piekłam około godziny w 200 stopniach.

No i skoro uporałam się z mięsną częścią zadania, przyszedł czas na prawdziwą frajdę w kuchni, czyli ciasta! Oprócz tradycyjnego sernika, zwykle pojawiała się u nas babka, zwykle opisywana już wcześniej zebra. A mnie się marzyła taka prawdziwa, baba drożdżowa z cytrynowym lukrem i rodzynkami. Ponieważ w naszej rodzinie takiej baby nie piekł dosłownie NIKT, musiałam posłużyć się źródłami zewnętrznymi. Padło na Ewę Wachowicz. I był to pierwszy Jej przepis, który trochę mnie rozczarował. Nie dlatego, że nie dobry, to raczej kwestia moich wyobrażeń o cieście, którego nigdy nie jadłam, bo babkę drożdżową wyobrażałam sobie jako coś niesłychanie puchatego, a wyszło bardzo lekkie ciasto drożdżowe, prawie jak pączek, prawie jakby go nie było. W przyszłym roku wypróbuję Małgorzatę Musierowicz i jeśli wyjdzie podobnie, dam sobie spokój. Ale jeśli ktoś o takiej babce marzy i szuka tak jak ja, to proszę (na zdjęciu jeszcze bez lukru i upieczona z połowy porcji, dlatego taka maleńka). 
B a b k a    D r o ż d ż o w a 
według Ewy Wachowicz



Składniki:

  • 3 dag drożdży
  • 1 szklanka mleka
  • 10 dag cukru
  • 35 dag mąki
  • 15 dag masła
  • 2 białka
  • 6 żółtek
  • szczypta soli
  • ( plus w ramach pomysłu i kaprysu własnego 10 dag sparzonych wrzątkiem ogromnych rodzynek sułtańskich i lukier ukręcony z cukru pudru i soku z cytryny)

Wykonanie:

Do szklanej miseczki wsypałam łyżkę mąki, łyżkę cukru, szczyptę soli, zalałam szklanką ciepłego mleka i wkruszyłam połowę drożdży. Zamieszałam, nakryłam lnianą ściereczką i odstawiłam na 30 min, żeby zaczyn zaczął pracować. 

Ponieważ nie mam zamiłowania do ręcznego wyrabiania ciasta drożdżowego (nie jestem przesądna), a i tak rośnie mi nadspodziewanie dobrze, przełożyłam zaczyna do miski miksera, dorzuciłam do niego cukier i żółtka i miksowałam hakami dobre 10 minut powolutku, po 1 łyżce dosypując mąkę, a na koniec stopione i ostudzone masło.  
Zostało już tylko delikatnie wmieszać do ciasta pianę z białek przy użyciu drewnianej łyżki. Gotowemu ciastu pozwoliłam rosnąć około godziny, aż podwoiło objętość. Przełożyłam do formy babkowej i pozwoliłam porosnąć jeszcze kwadrans i wstawiłam do zimnego piekarnika nagrzewającego się do 180 stopni. Piekłam niecałą godzinę.

No i wreszcie kolejne ciasto nowe chyba tylko dla nas, czym zapewne zdziwię wszystkich Warszawiaków. Czy wiecie, że w Wielkopolsce Mazurek jest ciastem kompletnie, ale to kompletnie
. . .  nieznanym? Serio, serio. Zanim przyjechałam do Warszawy, widywałam go wyłącznie w telewizji. A kiedy zamieszkałam tu . . . dalej zastanawiałam się o co właściwie chodzi. W cukierniach kupowałam coś, co nie przekonywało mnie absolutnie; półkruchy, niski placek przełożony dżemem, polukrowany i ozdobiony baziami z czekolady i migdałów. Później, gdy kulinaria stały się moją pasją, dowiedziałam się sporo o historii tego ciasta. Dowiedziałam się, że właściwie wszystkie chwyty dozwolone, bo mazurki robi się też na waflach i na biszkopcie. I, że powinien być bogaty w bakalie i bardzo, bardzo słodki, bo pochodzi z Turcji. No i wymyśliłam sobie ciasto, które pewnie Mazurkiem jest tylko według mnie, bo wysokie i nie napisałam na nim "Alleluja". Ale co tam, po raz pierwszy w życiu smakował mi Mazurek, chociaż dwóch kawałków na raz zjeść się nie dało. 

M ó j    M a z u r e k 



Chciałam staropolskiego ciasta, wybrałam więc to z Orzechowca, głównie dlatego, że nic nie kojarzy mi się bardziej po staropolsku niż złocisty miód, którym to ciasto po prostu cudownie pachnie. Upiekłam dwie warstwy tak jak w oryginalnym przepisie i przełożyłam je konfiturami truskawkowymi Mojej Mamy. Bardzo pasowały, bo Mama do konfitury truskawkowej dodaje trochę soku z cytryny, żeby je lekko zaostrzyć. 



Wierzch ciasta zalałam kajmakiem, takim najzwyklejszym, zrobionym z długo gotowanego słodzonego mleka w puszce. A na to nawrzucałam bakalii ile wlezie. Co tylko miałam pod ręką; orzechy, rodzynki, figi, daktyle, suszone jabłka, gruszki, śliwki, morele, kandyzowany ananas i papaja . . . sama już nie pamiętam. A na wierzchu jeszcze zygzaki z roztopionej na parze z 2 łyżkami mleka tabliczki mlecznej czekolady. I to był przebój tej Wielkanocy. Dla mnie jednak trochę za słodki, nawet mimo cytrynowej nuty w konfiturach, ale rodzinka z rozmarzeniem wspomina go do dziś.

Smacznego!

PS. A propos kulinarnych odmienności regionalnych, czy wiecie, że w Wielkopolsce baranki wielkanocne robi się nie z cukru, a z masła? Służą do tego specjalne drewniane foremki, do których po wyparzeniu napycha się miękkie masło i zamyka w lodówce. Naszą wystrugał chyba jeszcze mój Dziadek i jest już na wykończeniu. Nie wiem co zrobię, kiedy ostatecznie się rozpadnie, bo teraz jest to podobno produkt już nie do dostania. A baran z masła wygląda tak:

środa, 15 czerwca 2011

Przepraszam, już jestem

To przypomina mi pewną historyjkę. Jeszcze za czasów studenckich razem ze współlokatorką zaprosiłyśmy wspólną koleżankę na późny obiad; na piątek na 18:00. Anka, mimo wegetarianizmu, przygotowała kurczaka w piwie i kilka innych cudów. O 21:00 nikogo nie było. Obejrzałyśmy ze dwa filmy i poszłyśmy spać. Następnego dnia kurczak został pochłonięty i prawie zapomniany, kiedy o około 01:15 w nocy zadzwonił domofon i odezwała się w nim zaginiona koleżanka "Przepraszam, ale już jestem". Spóźniona jedyne 31 godzin i kwadrans. Dzisiaj czuję się podobnie, jak ona wtedy. Nie napisałam ani słóweczka od 6 tygodni. Jeszcze raz przepraszam wszystkich, którzy wpadali (i mam nadzieję, dalej będą tu zaglądać regularnie). Błagam, nie obrażajcie się, uwielbiam tego bloga, ale tyle się ostatnio zdarzyło; mam wreszcie zioła w doniczkach i mały ogródek; taki z fasolką, fasolą, dynią, cukinią, ogórkami, pomidorami, buraczkami, kalafiorami a nawet marchewką! A po drodze trochę chorowałam ja i trochę nasza psica, trochę beczałam w poduszkę, jak bardzo nienawidzę swojej pracy, trochę rozsyłałam swoje CV, przeżywałam narodziny córeczki najlepszej przyjaciółki z dzieciństwa, kibicowałam ukochanej siatkówce i spotykałam znajomych niewidzianych przez lata. Uff! W każdym razie jeszcze przecież kwitły pierwsze fiołki, pierwsze konwalie, cudowna kalina, a ostatnio jaśmin. A do tego pierwszy, szczypiorek, pierwsze rzodkiewki, pierwsza sałata, pierwszy szpinak no i, oczywiście pierwsze truskawki, a nawet czereśnie. I pierwsza opalenizna i pierwszy ogrodowy wieczór przy piwie.
W każdym razie, przez te 6 tygodni, moje życie toczyło się, po prostu, poza internetem. A teraz: Przepraszam, już jestem. I od jutra zaczynam nadrabiać zaległości.