wtorek, 30 listopada 2010

Domowa Mleczarnia

Domowe ciasto, domowy chleb. Zupy i sosy na własnym rosole. Mięso, wędliny, jaja i mleko ze wsi, od zwierząt karmionych bez chemii. Właśnie dotarło do mnie, że chyba jestem świrem. I wiecie co? Wcale mi to nie przeszkadza. A dzisiaj będzie kolejny wpis z serii: domowo. Bo w naszym domu je się też własny . . . nabiał. Sama robię twaróg do chleba, na serniki, na leniwe. A potem, tak jak robiła to Moja Babcia, przerabiam go na ser smażony, czyli smakowy cud zbliżony smakiem do serów pleśniowych, który nigdy w życiu nie widział patelni, bo robi się go na parze. A na deser serwuję dziś domowy . . . jogurt!

A zasada wciąż ta sama. Unikam chemii. Wiem, że akurat jogurt i twaróg, to nie są najbardziej schemizowane produkty, ale po co kupować coś, co można zrobić samemu? W dodatku szybko, prosto, bez specjalnego nakładu kosztów i . . . lepiej! No i bez sztucznego dodatku skrobii, pektyn, konserwantów, wszystkich E. A w przypadku jogurtu owocowego z absolutną pewnością, że wsad owocowy oznacza świeże owoce, a tajemniczą paćkę pod nazwą "koncentrat".

Jakość domowego sera poświadcza nasza Psotka :)


Kluczem do sukcesu jest świeże, dobre mleko. Ja mam to szczęście, że mam dostęp do takiego prosto od krowy. Ale nie jest to konieczność. Większość firm mleczarskich wprowadziła już do swojej oferty mleko pasteryzowane. I ono także doskonale nadaje się do produkcji domowych przetworów mlecznych. Co ważne, dla osób, które liczą kalorii, wszystko, co pokazuję w tym wpisie, można wykonać także z mleka odtłuszczonego. A jogurt osłodzić słodzikiem. To ważne szczególnie dla osób na diecie proteinowej, bo niemal nie da się kupić owocowego jogurtu i bez tłuszczu i bez cukru. A zrobić można.

D o m o w y    J o g u r t

Składniki:

3 szklanki mleka
3 łyżki jogurtu naturalnego
3 łyżeczki mleka w proszku

Wykonanie:

Wszystko wlać do garnka, wymieszać i podgrzać do temperatury 43-44 stopni. Przyda się termometr kuchenny, ale doświadczone kucharki poradzą sobie także bez niego. W przygotowaniu jogurtu chodzi przede wszystkim o rozmnożenie bakterii, czyli temperatura mleka powinna być dokładnie taka jak przy zaczynie drożdżowym na ciasto lub chleb. Ja termometru nie posiadam, a jogurt wychodzi.
Gotową mieszankę studzimy. I nie przerażamy się konsystencją. Gorąca nadal wygląda na mleko i dopiero po 2-3 godzinach od wystudzenia zyskuje właściwą gęstość, która informuje nas, że bakterie rozmnożyły się, żyją i mają się dobrze. 
Z gotowego jogurtu zwykle odlewam trochę do niedużego słoiczka, zakręcam i wstawiam do lodówki. W ten sposób jogurt można przechowywać nawet do dwóch tygodni, a mam materiał na zaczyn do kolejnej jogurtowej produkcji. Z czasem zawartość niechcianych skrobii i pektyn rozrzedza się tak bardzo, że znika niemal zupełnie.  

To jest, oczywiście, przepis na jogurt naturalny. Taki do tzatzików, albo do stosowania jako bardziej dietetyczny zastępnik śmietany. Ale bez problemu można przerobić go na jogurt owocowy.Na właściwie każdy smak, jaki tylko przyjdzie nam do głowy. Moje ulubione: pomarańczowa straciatella (z cgorzką czekoladą), miętowa straciatella, ananas, gruszka z imbirem, kawowy, banan z wiśnią. A ostatnio zrobiłam jogurt jabłkowo - gruszkowy. 



J o g u r t    J a b ł k o w o - G r u s z k o w y

Składniki:

3/4 l jogurtu naturalnego
1 łyżka cukru
1 duże jabłko
3 nieduże gruszki
sok z 1/4 cytryny

Wykonanie:

Owoce obrałam i pokroiłam w niezbyt drobną kostkę. Wrzuciłam do niedużego garnuszka, zasypałam cukrem, skropiłam sokiem z cytryny. Pogotowałam chwilę, żeby owoce zmiękły. Odłożyłam 3 łyżki takich miękkich owocowych kosteczek do osobnej filiżanki, a resztę rozgotowałam. Wszystkie owoce wystudziłam. 
Kiedy owoce wystygły, te bardziej rozgotowane zmiksowałam taką końcówką do przecierania zupek dziecięcych z jogurtem, a następnie już łyżką całość zmieszałam z odłożonymi wcześniej lekko tylko obgotowanymi kawałkami owoców. 
Przelałam do dzbanka i wstawiłam do lodówki, żeby dobrze się schłodziło. A później wszyscy chrupali go z płatkami. 

T w a r ó g    M a ś l a n k o w y



Nie wiem dlaczego, ale smakuje nam bardziej, niż ten zrobiony z mleka. Jest bardziej kremowy i ma konsystencję sera śmietankowego, z łatwością pozwala rozsmarować się na chlebie. No i ma jeszcze jedną zaletę. Czy ktoś kiedyś szukał w sklepie maślanki light? To na pewno nie znalazł. Bo nic takiego nie istnieje. Maślanka sama w sobie jest produktem odtłuszczonym i zawiera poniżej 1% tłuszczu. Po prostu nie ma potrzeby dodatkowego jej odtłuszczania!

Składniki:

2 l maślanki

Wykonanie:



Maślankę wlewam do garnka i stawiam na małym ogniu. Powinna podgrzać się do temperatury około 70 stopni, z tym, że w tym wypadku termometr już kompletnie nie jest potrzebny. Wystarczy patrzeć do garnka. Kiedy płyn zaczyna się rozwarstwiać i pływają w nim małe grudki, to jest właśnie ten moment, żeby zdjąć go z ognia. Teraz zawartość garnka studzę.
Zwykły durszlak wykładam lnianą szmatką i wieszam za uszy w dopasowanej misce, tak, żeby płyn mógł odciekać. Na szmatkę w durszlaku wylewam zawartość garnka. Odlewam zawartość miski i ponownie wieszam w niej durszlak. Tak zostawiam sobie to na noc. Rano tylko przekładam gotowy ser na talerzyk, jak ciasto, czyli przez odwrócenie durszlaka. 
Zwykle wychodzi mi z takiej porcji 30-40 dag twarogu.
Taki twaróg można od razu zjeść. Można też przerobić na sernik albo na leniwe. Albo zrobić z niego fantastyczny ser, który robiła kiedyś Moja Babcia. Chociaż wymaga to trochę cierpliwości.

S e r    S m a ż o n y

Składniki:

1/2 kg twarogu
1 jajko
sól
ulubiony dodatek
1/3 łyżeczki sody oczyszczonej

Wykonanie:



Najlepiej, żeby ser trochę poleżał. Szkoda używać do tego bardzo świeżego twarogu. Tak około tygodnia. A później i tak trzeba go "popsuć". 
Ser wkładam do wysokiego naczynia (przetestowałam - miska jest za niska), rozkruszam widelcem i posypuję sodą. Odstawiam - latem wystarczy doba, zimą potrzeba trochę więcej czasu. Liczy się efekt - ser nadaje się do dalszej obróbki, kiedy wygląda jakby chciał uciekać z naczynia, czyli zaczyna kipieć. Dlatego właśnie potrzebne jest wysokie naczynie. 
Taki ser przekładam do garnka i gotuję na parze. Moja Babcia dodawała do niego trochę masła, ale nie jest to niezbędny dodatek. Mieszając gotuję go na parze tak długo, aż rozpuszczą się wszystkie serowe grudki. Pod koniec wbijam jajko. Można wbić dwa, ser zachowa wtedy bardziej płynną konsystencję. 
A później mieszam z dodatkiem. Babcia dawała kminek, ja najbardziej lubię z posiekanym koperkiem. Ale wrzucić można do niego wszystko: podsmażone pieczarki, kawałki szynki. Co kto lubi. 
Wystarczy przelać do miseczki i wystudzić. 

S m a c z n e g o !

piątek, 26 listopada 2010

O rosole z przyległościami

A bo ja nie wiem skąd to się bierze, choć trochę mnie irytuje. W kwestii pieczenia wszyscy blogowicze są doskonale wyedukowani. Chleby pieczemy na zakwasie, kręcimy nosami na proszek do pieczenia, używamy masła zamiast margaryny. A w takim zwykłym, codziennym gotowaniu wciąż biednie. Niby wyrasta kulinarna świadomość, a jakoś tak połowicznie. 

Jednym z grzechów głównych, w moim przynajmniej pojęciu, jest notoryczne nadużywanie bulionu. Z kostki, z papierka, z pudełeczka - wszystko jedno. Sama chemia. Radzę, w celach doświadczalnych, przeczytać skład na opakowaniu i natychmiast wyrzucić! Pozwolę sobie zacytować taki skład z opakowania jednego z wiodących na rynku producentów. Otóż jego zdaniem rosół wołowy zawiera:

2,9% esktraktu wołowego! 
A do tego: 
tłuszcz roślinny (żeby były "oka")
glutaminian sodu (a jakże - w nim cały smaczek), 
inozynian diosodowy,
guanylan disodowy, 
skrobia, 
karmel amoniakalny (dla kolorku), 
maltodekstryna, 
kwas cytrynowy,
śladowe ilości mleka, kurkumy i nasion selera,

Smacznego!

A teraz proponuję przyrządzić taką miksturę w domu. Wlać do garnuszka szklankę wody, dołożyć 2,5 dag margaryny,  2,5 dag mąki, 7 dag wołowiny i po szczypcie kwasku cytrynowego (też raczej mało akceptowalny w przepisach na ciasto, bo nauczyłyśmy się już używać cytryn), nasion selera, soli i kurkumy. Zagotować i zjeść. Tyle rozpoznawalnych substancji znajduje się w takim bulionie. Tyle naturalnego smaku. Reszta - czysta chemia.


Tyle z wykładu Małego Chemika. Kto chce, niech to je. Moim zdaniem, nie ma zdrowej, domowej kuchni z bulionem z kostki.

Oczywiście, w kraju zup i sosów, bez rosołu żyć się nie da. Cały dowcip polega na tym, że wbrew powszechnej opinii, doskonałą bazę do zup i sosów, pozbawioną tej całej chemii można przygotować w domu. A w dodatku można to zrobić prosto i bez zbędnego nakładu kosztów.  

Najważniejsze jest mięso. W wersji rosołowej wcale nie takie drogie, bo nie chodzi tu o najwyższą jakość. U każdego rzeźnika można dostać tzw. porcje rosołowe. Zarówno wołowe jak i drobiowe. Drobiowe wypadają na pierwszy rzut oka taniej, wołowe dają więcej możliwości. Do wyboru. Można zrobić wersję mieszaną, w zależności od potrzeb. Ja mam wielki gar, więc potrzebuję dwóch porcji mięsa. Oprócz tego potrzebna będzie zimna woda, pęczek włoszczyzny, 1 cebula, sól, pieprz. Rosół drobiowy będzie delikatniejszy, świetny jako baza do zup. Wołowy, mocniejszy w smaku i kolorze świetnie spisze się w sosach. Ale jakichś sztywnych zasad tu nie ma - po prostu co kto woli.
Jest jeszcze jeden tajemniczy składnik. Lubczyk. Można, oczywiście, użyć maggi. Ale w takim wypadku można właściwie z powodzeniem wrócić do bulionu z kostki. Skład chemiczny ten sam. Ja mam to szczęście, że posiadam dostęp do świeżego lubczyku ogrodowego. Ale w tej chwili można go już kupić. Najtrudniej o świeży. Ale w sklepach ze zdrową żywnością można dostać ususzony, a w zwykłych marketach, w płynie. Wygląda tak samo jak słynne maggi, tyle, że jest wyraźnie opisany jako lubczyk. 

Spróbujmy ująć to w przepis:

D o m o w y    R o s ó ł



Składniki:

2 porcje mięsa rosołowego
(drobiowego, wołowego albo mieszanego)
1 pęczek włoszczyzny
(pół selera, 2 pietruszki, 3-4 marchewki)
1 cebula,
sól, pieprz, lubczyk do smaku
zimna woda

Wykonanie:

Mięso opłukuję pod bieżącą wodą. Wkładam do garnka, zalewam zimną wodą, przykrywam garnek i wstawiam na maleńki ogień. Zostawiam na 2-3 godziny. Wołowina potrzebuje nieco więcej czasu, drób mniej. Gotuje się samo, ważne tylko, żeby nie dopuścić do zagotowania się, bo rosół będzie mętny. Niech sobie leciutko pyka. Spokojnie można zająć się w tym czasie setką innych spraw. 
Kiedy po upływie pożądanego czasu zajrzymy do garnka, zobaczymy, że mięso mamy ugotowane, a woda zmieniła kolor. Na powierzchni zupy pływają piękne oka - tym większe, im tłustsze było mięso. Umówmy się od razu - z dietetycznej piersi kurczęcej rosół nam nie wyjdzie. Jako dowód niech posłuży przykład Mojego Dziadka, który na rosół kupił sobie kiedyś 20 dag chudej wołowiny. Oczu nie było, więc dołożył łyżkę smalcu. Efekt był taki, że nawet pies nie chciał tego jeść. 
Cały problem polega na tym, że oprócz oczu, na powierzchni pływa też cała masa ściętego białka, czyli nieduże szare drobinki zwane brzydko mętami lub szumowinami. Bierzemy więc łyżkę cedzakową i po prostu je ściągamy. Wymaga to trochę cierpliwości. Jeśli chodzi nam tylko o bazę do innych zup i sosów, specjalna dokładność nie jest wymagana. Jeśli o rosół w czystej formie, wręcz przeciwnie. Można gorący - uwaga! bardzo gorący rosół zlać do innego garnka przez gazę. Bardzo gorący, żeby nie pozbawić go w ten sposób też tłustych oczu.
Teraz wystarczy dołożyć obraną włoszczyznę i opaloną nad ogniem cebulę (nie jest konieczna, ale to właśnie ona nada naszemu rosołowi piękny, złocisty kolor). Zostawiamy na ogniu i gotujemy, aż warzywa zmiękną, co trwa zwykle około godziny. 
Dopiero po dodaniu warzyw, nasz rosół zacznie fantastycznie pachnieć. Kiedy warzywa się ugotują, wystarczy zupę doprawić. Mocno, bo tłuszcz sam w sobie smaku raczej nie ma, trzeba go dopiero wydobyć. 
I taki rosół lubi każdy! 

Porcja wychodzi ogromna. Ja celowo gotuję właśnie taką. Pierwszego dnia schodzi zwykle w czystej postaci, jako rosół. Szczególnie polecam z domowym makaronem. Nie wiem dlaczego, rosół i pomidorowa wymaga domowego makaronu. Tak po prostu jest. Wszystkim przerażonym wyjaśniam, że to nic trudnego. Ciasto makaronowe jest najłatwiejszym ciastem, jakie tylko można sobie wyobrazić. Robi się je z mąki, wody i jajek. Słynny makaron czterojajeczny oznacza prosty przelicznik - 4 jajka na 1 kg mąki. Przy czym warto pamiętać, że z natury jest to ciasto twarde. Wody staramy się dodawać jak najmniej. Tajemnicą jest mąka. Idealna będzie z twardej pszenicy durum, ale ta bywa ciężko dostępna. W marketach można dostać specjalne włoskie mieszanki mąk do wyrobu makaronu. Jeśli komuś nie chce się szukać, ze zwykłej pszennej też wyjdzie, chociaż z mąk łatwo dostępnych, szczególnie polecam mąkę krupczatkę. Jest łatwiejsza w obróbce, bo makaron mniej się klei. No to znowu spróbuję ująć to bajdurzenie w jakiś logiczny przepis. 

D o m o w y    m a k a r o n


Składniki:

1/2 kg mąki
2 jajka
woda,
szczypta soli

Wykonanie:

Wywalić wszystko na stolnicę, albo zwykły kuchenny blat i zagnieść starając się dodawać jak najmniej wody. Następnie podsypując mąką rozwałkować na możliwie najcieńszy, ogromny placek. Idealnie byłoby zostawić go na godzinkę do lekkiego podeschnięcia, ale i bez tego się obejdzie, tyle, że trochę zaburzą się proporcję, bo trzeba będzie podsypywać mąką.
Następnie nasz ogromny placek kroimy na paski o takiej szerokości, jakiej długości chcemy otrzymać makaron. Pozostaje już tylko posiekać go na cieńsze lub grubsze nitki i ugotować w osolonej wodzie do pożądanej konsystencji. 

Taki makaron wykładamy na talerze i zalewamy rosołem. Świetnie smakuje po babcinemu z dodatkiem natki pietruszki albo posypany świeżo zmielonym pieprzem. Można przygotować go z podwójnej porcji, bo rosołu z całą pewnością wystarczy na co najmniej dwa obiady. Przy czym drugiego dnia wcale nie musi już być rosołem! Wystarczą świeże, obrane ze skórki i lekko podsmażone pomidory albo nawet, w szybszej wersji po prostu pomidory zapuszkowane. Do tego odrobina śmietany albo jogurtu, posiekany koperek i mamy pomidorówkę! Też z makaronem. Albo z ryżem, żeby było trochę inaczej. 
Można też kupić (albo zrobić) buteleczkę zakwasu, ugotować jajka, ziemniaki, białą kiełbasę i rosół będzie żurkiem. Albo czerwonym barszczem z pasztecikiem albo uszkami. Albo rozmiksować w nim dowolne warzywa  i będzie krem. Następnego dnia będzie z tego każda zupa i to znacznie lepszej jakości niż na bulionie z kostki. (Acha, no nie barszcz wigilijny, oczywiście, bo ten musiałby być bezmięsny). Nawet flaki. Czysto drobiowy rosół Moja Mama przerabia na flaki drobiowe - dorzuca do niego drobne pulpeciki z mielonego mięsa drobiowego i pokrojoną w cieniutkie paseczki pierś z kurczaka, zaciąga śmietaną, doprawia imbirem i to jest świetne, a bez mącznych dodatków. Ja najczęściej gotuję wersję wołową i zamieniam ją później na bardzo prostą zupę czosnkową, którą przywiózł kiedyś znajomy z Hiszpanii.

Z u p a    C z o s n k o w a


 Składniki:

1 1/2 l rosołu,
20 ząbków czosnku
2 bułki kajzerki
10 dag startego, żółtego sera
białe wytrawne wino

Wykonanie:

Obrane ząbki czosnku wrzucam do rosołu i gotuję tak długo, aż zrobią się zupełnie miękkie. Wtedy czosnek z zupy wyciągam. Na talerzach układam pokrojone na małe kromeczki bułki, posypuję startym serem i zalewam gorącą zupą.  
Ta dziecinnie prosta zupa jest bardzo efektowną przystawką nawet dla gości, bo talerz ustawia się na tacy z kieliszkiem białego, wytrawnego wina, które dopiero tuż przed jedzeniem wlewa się do zupy. W wersji domowej wystarczy trochę zakwasić ją sokiem z cytryny. 
Dla lepszego efektu smakowego, warto ominąć szerokim łukiem supermarket i udać na osiedlowy bazarek. Może uda się tam dostać prawdziwy, polski czosnek, zamiast powszechnie panującego chińskiego. Łatwo go rozpoznać, po wyraźnym, fioletowym zabarwieniu skórki. 

A dla kogo zwykły rosół ze zwykłym makaronem, to danie zbyt mało oryginalne, polecam równie tradycyjny, choć nieco zapomniany rosół z gałą. Rosół przygotowujemy tak samo jak w przepisie podstawowym, tylko zamiast makaronu, wrzucamy na talerz tak przygotowane gałeczki serowe:

G a ł e c z k i   s e r o w e   d o   r o s o ł u


Składniki:

15 dag startego drobno, żółtego sera,
(najlepsze są twarde, ostre gatunki)
15 dag bułki tartej
3 czubate łyżki mąki
3 jajka
sól, pieprz, gałka muszkatałowa (najlepiej świeżo starta)

Wykonanie:

Wszystkie składniki wyrabiamy dokładnie tak jak kotlety mielone i doprawiamy do smaku. Mokrymi rękami formujemy kuleczki wielkości orzecha laskowego i wrzucamy do gotującego się rosołu. Są gotowe, kiedy wypłyną na jego powierzchnię. 

I właściwie tyle. Pozostały rosół zlewam do szklanego dzbanka i używam jako bazy do sosów, do duszenia mięs. Taki gar gotuję zwykle raz w tygodniu, bo mam wrażenie, że domownicy obrażają się na mnie, jeśli przynajmniej raz w miesiącu nie wjedzie na stół czysty rosół albo zupa czosnkowa. No i dzięki temu unikam koszmarnego bulionu z kostki.


A w dodatku, nie ukrywam, że jest to spory oddech dla kieszeni, bo daje bazę na trzy, a czasem nawet cztery obiady i jeszcze śniadanie, co zwykle przydaje się pod koniec miesiąca. Warzywa z rosołu wędrują do sałatki jarzynowej. Wiem doskonale, że jest to smakowa pozostałość minionej epoki, ale jakoś nie znam nikogo, kto by jej nie lubił. W dodatku warzywa gotuje bez wyrzutów sumienia, że odlewam wszystkie wygotowane witaminy, bo przecież zostają w zupie. Wystarczy dokroić kilka ugotowanych ziemniaków, jajka na twardo, kiszonego ogórka, jabłko, dodać majonez, doprawić cukrem, solą, pieprzem, musztardą i jest pyszne śniadanko albo kolacja. Z wersji drobiowej wychodzi jeszcze kurczak w potrawce albo kluski białostockie. Z wersji wołowej sztuka mięsa z sosem chrzanowym albo pierogi. Albo pyzy z mięsem. Albo krokiety z mięsem. Przepisy na pewno kiedyś podam, ale dziś miało być o rosole.


W każdym razie, jakby nie liczyć, za 50 PLN mamy obiady na 3-4 dni dla czterech dorosłych osób (wyliczyłam już razem z kosztem dodatków do obiadów na kolejne dni). Znacznie zdrowiej niż z kostki. I trochę po Babcinemu, więc najsmaczniej jak tylko się da.

No i, zgodnie z wielkopolską oszczędnością, nic się nie marnuje. A przypominam, że gremialnie zachęcamy do niemarnowania jedzenia.

S m a c z n e g o !

środa, 24 listopada 2010

Ciasto dla Anny

Tak to już jest, że czasami pojawiają się w naszym życiu ludzie, których po prostu się lubi. Ja tak mam z Anną. Nie jest to przyjaźń, ale kawy z Anną nigdy nie odmówię. Zdaje się, że nawet za kilka dni jesteśmy umówione. 

A do kawy powinno być coś słodkiego. No i kiedy zobaczyłam ten przepis, od razu pomyślałam o Annie. Dlaczego? Bo Anna kocha gruszki. A poza tym od niedawna podziela moją miłość do Włoch, a to jest włoski przepis. Rozgrzewający imbir bardzo pasuje do Jej ciepłego entourage. To po prostu jest ciasto dla Anny . . . 

I m b i r o w e    c i a s t o   z   g r u s z k a m i



Składniki: 

20 dag mąki
2 łyżeczki proszku do pieczenia
20 dag masła
15 dag cukru
2 łyżeczki imbiru
3 jajka
4 gruszki
odrobina soku z cytryny
1 cukier waniliowy



Wykonanie:

Zaczynam od obrania gruszek, wydrążenia gniazd nasiennych i pokrojenia ich w cieniutkie plasterki. Pokrojone leciutko skrapiam sokiem z cytryny. 
Jajka wbijam do niedużej miseczki i roztrzepuję widelcem na kogel-mogel ze szczyptą soli.
Do mąki wsypuję proszek i neutralizuję go sokiem z cytryny. 
Roztapiam i lekko schładzam masło. 
A teraz wszystkie składniki oprócz gruszek do miksera. Miksuję bardzo krótko, tylko tyle, żeby wszystkie składniki ładnie się połączyły. 
Tortownicę o średnicy około 20 cm natłuszczam, wysypuję bułką tartą i wlewam do niej ciasto. Na wierzchu układam plasterki gruszek lekko obtoczone mąką. Na wierzch wysypuję cukier waniliowy. Piecze się około 45 minut w 180 stopniach.
Normalnie owoce nie topią się w cieście, ale miałam pecha i w połowie pieczenia wyłączono mi prąd. Na szczęście to ciasto jest też równie bezproblemowe jak Anna i wcale mu to nie zaszkodziło, po prostu dopiekło się po godzinie bez śladu zakalca. Tyle, tylko że gruszki się utopiły. 
Ale pyszne było i tak. A najpyszniejsze w chłodny, deszczowy, listopadowy wieczór. 



S m a c z n e g o !

A przepis zgłaszam do akcji Gruszkowe Inspiracje.

wtorek, 23 listopada 2010

WP#94 przedstawia: Szwajcarski Tessinerli

O tym chlebie od Zorry mogę powiedzieć jedno: WOW! Mimo, że jest to wypiek drożdżowy, jest naprawdę przecudowny. Nieco przypomina pszenne chlebki, zwane najczęściej bułką wrocławską (a w moich okolicach "kawiorkiem"), albo pewne podłużne buły z naszej ukochanej piekarni. Ale, szczerze mówiąc, bije je na głowę. Nie napiszę nic więcej, spróbujcie sami. A Iv z bloga Ko ko ko, która zaproponowała nam ten wypiek w 94 odcinku Weekendowej Piekarni, winna jestem dozgonną wdzięczność.

Do przepisu nie mam żadnych uwag, cytuję więc dokładnie za oryginałem:

T e s s i n e r l i
(6-cio częściowy bochenek)



Składniki na zaczyn:

150g mąki pszennej chlebowej
100g wody
niecałe 1/2 łyżeczki suszonych drożdży
spora szczypta (1/4 łyżeczki) soli

Składniki na ciasto chlebowe:

zaczyn z dnia poprzedniego
350g mąki pszennej chlebowej
190g wody
2 łyżki (30ml) oleju roślinnego lub oliwy z oliwek
1 i 1/4 łyżeczki suszonych drożdży
3/4 łyżeczki soli

Wykonanie zaczynu:

Wszystkie składniki wymieszaj, krótko wyrób, przełóż do miski, szczelnie przykryj i odstaw w temperaturze pokojowej na całą noc.



Wykonanie ciasta chlebowego:

Do zaczynu dodaj wodę, dokładnie wymieszaj. Mąkę zmieszaj z drożdżami, a następnie dodaj do niej olej oraz zaczyn, wymieszaj. Wyrabiaj przez 4 minuty na wolnej prędkości (1), następnie dodaj sól i wyrabiaj przez kolejne 6 minut na wyższym biegu (2). Ciasto oczywiście bez problemów można wyrobić też ręcznie. Gładkie i elastyczne ciasto przełóż do miski, szczelnie przykryj i odstaw do wyrośnięcia na 60 minut (po 30 minutach złóż).

Wyrośnięte ciasto przełóż na blat, podziel na 6 części, luźno przykryj i zostaw na 5 minut, aby odpoczęło. Następnie z każdej części uformuj kulę i umieść je w rzędzie tak, by lekko się ze sobą stykały (ja kładę je na omączonym papierze do pieczenia). Przykryj ściereczką i pozwól ciastu wyrastać przez 50 minut.

Piekarnik (z blachą w środku) rozgrzej do 230 stopni.

Bochenek głęboko natnij (2cm), najlepiej pod lekkim kątem. Przełóż na rozgrzaną blachę*
(najłatwiej z papierem do pieczenia, na którym bochenek wyrastał), włóż na dolny poziom piekarnika i piecz z parą przez 10 minut, po czym uchyl lekko drzwiczki, aby para uszła. Zamknij, zmniejsz temperaturę do 180 stopni i piecz przez kolejne 20-25 minut.

 

S m a c z n e g o !

poniedziałek, 22 listopada 2010

Lukrowane Pierniczki

No wiem, wiem. Jeszcze trochę za wcześnie na świąteczne wpisy. Ale nic na to nie poradzę, że Pierniczki Mojej Babci trzeba upiec co najmniej 4, a najlepiej 6 tygodni przed Świętami. Taki ich urok. Kiedy wyjmuje się je z pieca, wydaje się, że są totalnie niedopieczone. Gdy tylko wystygną, robią się twarde jak kamień i dopiero po kilku tygodniach miękną, kruszeją i zaczynają nadawać się do jedzenia. Nie mam pojęcia dlaczego. Tak po prostu jest. 

Babcia zwykle piekła te pierniczki, zamykała w papierowych torebkach, a później upychała po wszystkich kuchennych szafkach. Wszyscy korzystaliśmy z byle okazji, żeby Jej je wykradać. Wycinała je foremkami, lukrowała, czasem ozdabiała posypką. I wcale Jej się nie dziwię. Miała sześcioro dzieci i tuzin wnucząt, a z czasem jeszcze gromadę prawnucząt i każdy dostawał przed Świętami paczuszkę z tymi pierniczkami. A w dodatku część tajemniczo znikała dużo wcześniej. Kiedy przeczytałam Jej przepis, przeraziłam się - był obliczony na i 2,5 kg mąki! 



W tym roku postanowiłam użyć Babcinego przepisu, ale chciałam żeby moje pierniczki były wyjątkowe, wycinałam je więc ręcznie i żmudnie malowałam kolorowymi lukrami przy użyciu pędzelka. Przeliczyłam porcję na 1,5 kg mąki. Wyszło mi z tego około 150 pierniczków, a do tego chatka i sanie z reniferami, więc kwestia prezentów dla znajomych rozwiązała się sama. Zrobienie i ozdobienie tego wszystkiego zajęło mi równiuteńki tydzień. Do zdobienia użyłam szablonów z książki Agnieszki Bojrakowskiej - Przeniosło "Ozdoby z Piernika". Efekty i przepis prezentuję poniżej.

Jeszcze jedno - to jest dla mnie swoista podróż sentymentalna. To pierwszy rok, w którym gotowanie jest dla mnie tak ważne, świadome i samodzielne. Dlatego właśnie rezygnuję z wszelkich gazetowych porad i korzystam z Rodzinnej Skarbnicy Wiedzy. Mojej Babci już nie ma, ale pozostał mi po niej pożółkły zeszyt i mnóstwo luźnych, zapisanych ołówkiem karteczek. Stanowią mój skarb i od nich zaczynam. Te Święta będą u nas bardzo staroświeckie, dokładnie takie jak u Babci. 

L u k r o w a n e   P i e r n i c z k i   M o j e j   B a b c i



Składniki:
(przeliczyłam porcję na rozsądniejsze 1/2 kg mąki)

1/2 kg mąki
3 dag cukru
5 dag masła
2 jajka
20 dag miodu
1 dag sody oczyszczonej
1 opakowanie przyprawy do piernika

Wykonanie:



Miód wylewam na patelnię, mieszam z cukrem i przyprawą korzenną. Smażę aż wszystko połączy się w gęsty, gładki syrop. Zapach jaki unosi się przy tym w całym domu, jest już nagrodą samą w sobie. 
Mąkę mieszam z sodą i wysypuję na stolnicę, robię w niej wgłębienie do którego wbijam jajka i wlewam mieszankę miodowo-przyprawową. Zagniatam gładkie ciasto i wstawiam na 3-4 dni do lodówki.
Dopiero po tym czasie rozwałkowuję ciasto (jeśli pierniczki mają być ręcznie wycinane, polecam rozwałkowanie bardzo cienko, bo rosnąc łatwo tracą kształt i pękają na powierzchni). Przykładam papierowy szablon i wycinam nożykiem pożądany kształt. 
Układam na omączonej blasze i wkładam najpierw na kwadrans do lodówki (dzięki temu nie odkształcają się), a później dopiero na kwadrans do piekarnika. Po wyciągnięciu wyglądają na surowe, bo są bardzo mięciutkie i prawie lejące, dopiero stygnąc nabierają twardości. Po miesiącu znów miękną i dopiero wtedy nadają się do jedzenia.
Zimne maluję lukrami - zwykłym białym z wody i cukru pudru. Powinien być bardzo gęsty. Podczas malowania, kiedy jest płynny wydaje się prawie przejrzysty, ale bieleje podczas twardnięcia uzyskując ostateczny efekt w ciągu około 24 h. Do czerwonego dodaję odrobinę soku malinowego, do brązowego trochę tłuszczu i dobrego kakao. Bardziej puchate elementy ozdabiałam wiórkami kokosowymi sypanymi na miękki lukier.



S m a c z n e g o !

A oto moja Pierniczkowa Galeria :)






niedziela, 21 listopada 2010

Karpatka z Weekendowej Cukierni

Uff! Szaleństwo zakończone, myślę, że jutro już będę mogła zaprezentować efekty. A tymczasem trzeba było wynagrodzić to jakoś rodzince i przynajmniej z okazji niedzieli upiec coś słodkiego. Wybór nie był trudny - do końca listopada już tylko kilka dni, a ja ciągle jeszcze nie odrobiłam zadania z Weekendowej Cukierni. I w ten sposób na naszym stole za gościła Karpatka Niani od Oczki i Lipki. W tortownicy, bo nie miałam dwóch blaszek o odpowiednim rozmiarze. 



Niestety, tym razem wypiek z WC mnie nie zachwycił . . . myślę, że wymaga solidnej modyfikacji. Przede wszystkim moja Karpatka wymagała prawie trzykrotnie dłuższego czasu pieczenia, niż podano w przepisie. Ale to akurat najmniejsze zmartwienie. Najsłabszym elementem tego ciasta jest krem, który powinien być jego główną atrakcją. Dla mnie, Karpatka powinna być lekkim ciastem, z delikatnym, lekkim budyniowym kremem. Od początku nie podobała mi się ilość masła w kremie, ale uparłam się, że upiekę z zgodnie z przepisem. I niesłusznie. Tłuszczu jest co najmniej dwukrotnie za dużo. Użyłam 300 gram, ale myślę, że i 100 w zupełności wystarczy, tym bardziej, że budyń z takich proporcji wychodzi naprawdę sztywny i niespecjalnie wymaga wzmocnienia. 

Mam też zastrzeżenia do ciasta, choć tu nie będę się wymądrzać, bo po raz pierwszy robiłam ciasto parzone samodzielnie i może to być kwestia wybijania. Ale Wieczniki, które piecze Moja Mama (tak nazywa się w Wielkopolsce popularne Ptysie) są dużo lżejsze i delikatniejsze.Trudno. Trzeba będzie odnaleźć ten przepis i upiec Ptysie, żeby pokazać o co mi chodzi. Ale to już pewnie w nowym roku.

Może okaże się, że to nie jest kwestia przepisu, tylko mojej własnej nieudolności?


K a r p a t k a    " N i a n i "
(cytuję za autorką)



Składniki:

125g masła
250 ml wody
opcjonalnie: ekstrakty zapachowe
150g mąki pszennej tortowej
5 średnich jaj
szczypta soli

Krem budyniowy:

1litr mleka
4 łyżki mąki ziemniaczanej
4 łyżki mąki pszennej
150 g cukru
300-400 g masła
2 żółtka
1 łyżeczka ekstraktu waniliowego (ja daję więcej)

Wykonanie: 

Zagotować wodę z masłem. Opcjonalnie można dolać trochę
ekstraktu zanim wsypie się mąkę. Do wrzątku wsypać mąkę z solą, cały czas
mieszając, aż ciasto będzie jednolite i zacznie odstawać od ścianek garnka.
Mieszać na niewielkim ogniu jeszcze 2-3 minuty, aż płyn odparuje, a na dnie
garnka będzie tworzył się biały nalot. Masę przełożyć do miski i lekko
przestudzić. Dodawać jajka po jednym, cały czas ucierając. Jest gotowe jak
opada ze szpatułki/łyżki jak wstążka. Ciasto podzielić na 2 części i
rozprowadzić na dnie blach o wymiarach 37x25cm (blachy dobrze jest wyłożyć
pergaminem lub chociażby wysmarować tłuszczem).
Piec 15-20 minut w 190 stopniach Celsjusza. W czasie pieczenia nie otwierać
piekarnika. gdy ciasto będzie upieczone, wyjąć i ostudzić całkowicie zanim
nałoży się krem.



Mąkę rozrobić z 1/2 szklanki zimnego mleka i odstawić. Pozostałe mleko
zagotować z cukrem. Wlać mączną mieszaninę, mieszać aż zgęstnieje.
Zagotować. Odstawić i ostudzić. W miseczce utrzeć masło z żółtkami. Można
dodać spirytus, ale ja dodaję ekstrakt waniliowy na alkoholu. Dodawać
partiami ostudzony budyń i miksować na gładką masę. Wyłożyć równo na jednym
blacie ciasta, przykryć drugim i odstawić do lodówki na kilka godzin do
stężenia.
Podać posypane cukrem pudrem lub oblane polewą czekoladową lub karmelową (to
już mój dodatek do przepisu Niani).

S m a c z n e g o !

PS. Mam nadzieję, że nikogo nie uraziłam . . . ten wpis nie jest szarganiem świętości, tylko wynikiem moich bardzo subiektywnych odczuć.




piątek, 19 listopada 2010

Kugel

Kugel, kugelis, rejbak czyli rodzaj babki ziemniaczanej, która na trwałe wpisała się w kuchnię polską. Kuchnię Polską, która tak naprawdę jest bogata, niejednorodna, wielokulturowa. Z niewielkimi zmianami pieczony na Podlasiu, na Litwie. Oryginalnie jest potrawą kuchni żydowskiej i w takiej formie robi się go bez mięsnych dodatków, za to z mąką macową. Podawany do mięs - najlepiej do kaczki, żeberek lub gulaszu wołowego. Głównymi składnikami są ziemniaki i cebula. 
Kugel to ogromne pole do eksperymentów. Po raz pierwszy trafiłam na ten przepis w jednej z książek Małgorzaty Musierowicz, ale przeszedł od tego czasu mnóstwo rewolucji. Podawałam go już na przykład jako pizzę, zapieczonego z serem i pomidorami. Rzadko decyduję się na gulasz, bo w takim połączeniu to arcybomba kaloryczna. Była też wersja dietetyczna, pozbawiona dodatki mąki i tłuszczu z indykiem grillowanym w jogurcie. Tylko na słodko chyba jeszcze nie próbowałam. 

Ostateczna, ulubiona forma to ta z chudym, wędzonym boczkiem podawana z kwaśną śmietaną i surówką z kiszonej kapusty. Podany niżej przepis jest jedną z wariacji własnych.

K u g e l



Składniki:

10 dużych, startych na drobnej tarce ziemniaków
10 dag mąki (może być macowa)
2 duże cebule
3 przeciśnięte przez praskę ząbki czosnku
1/2 łyżeczki soli
2 jajka
1 łyżeczka majeranku lub ziół prowansalskich
1/2 pęczka posiekanej natki pietruszki
pieprz
20 dag chudego, wędzonego boczku
1 łyżka oleju słonecznikowego

Wykonanie:

Jedną cebulę dzielę na półkrążki, boczek kroję w niezbyt dużą kostkę i podsmażam razem na oleju. Ziemniaki starte razem z drugą cebulą odstawiam na chwilę i odlewam nadmiar płynu, drewnianą łyżką mieszam z mąką, podsmażoną zawartością patelni, jajkami i przyprawami. I właściwie tyle. Gotowa masa wędruje na blaszkę i do piekarnika. 
Piecze się dość długo, dobrą godzinę w około 200 stopniach. Jest gotowy, kiedy skórka pięknie się zrumieni. Podaję polany kwaśną śmietaną z surówką z jabłka i kiszonej kapusty.

Wbrew pozorom, nie wymaga wiele pracy, bo ziemniaki trze za mnie robot, a piecze się samo. Podpasowało mi na ten szalony czas.

A przy okazji to kolejny przepis, który zgłaszam do akcji "Kulinarne Perły z Lamusa"

S m a c z n e g o !

czwartek, 18 listopada 2010

Jajka w Sosie Musztardowym

Moje małe szaleństwo nadal trwa i sprawia, że praca leży odłogiem, a w kuchni królują dania do zrobienia w przysłowiowy kwadrans. Rodzina nawet nie grymasi, bo efekty szaleństwa już widać i zaczynają się podobać, a gotować szybko, to nie znaczy niesmacznie. 

Jajka w musztardzie, to taki smak PRL-u. Trochę zapomniany, bo kojarzy się z przedszkolną dietą i głębokim kryzysem. A niesłusznie. Bo danie to niezwykle szybkie, proste, tanie i naprawdę smaczne. Często zastanawia mnie, dlaczego przejawiamy taką skłonność do wylewania dziecka z kąpielą. W tych niedawnych czasach, kiedy na półkach był tylko ocet, nasze Mamy i Babcie świetnie sobie przecież w kuchni radziły wyczarowując z niczego prawdziwe cuda.  Nikt nie gotował lepiej niż Moja Babcia, chociaż, z konieczności, asortyment produktów miała dużo uboższy. Może to jest pomysł na blogową akcję? Smaki PRL-u? Może, kiedy skończę z moim szaleństwem, pomyślę o tym dłużej.

Na razie z dumą prezentuję jeden z kryzysowych cudów.

J a j k a   w   S o s i e   M u s z t a r d o w y m 



Składniki:

6 jajek
1 łyżka masła
1 cebula
1 łyżka mąki
4 łyżki dobrej musztardy
150 ml rosołu lub bulionu
sól, pieprz

Wykonanie:

Jajka gotuję na twardo. Wkładam do zimnej wody, żeby nie popękały i wsypuję sól, żeby dobrze się obierały. Studzę w zimnej wodzie, obieram i dzielę na połówki. 
Siekam cebulkę i podsmażam wolniutko na maśle. Przypominam, że cebulę wrzucamy zawsze na nieroztopiony jeszcze tłuszcz i od razu solimy, żeby puściła własny sok, zamiast wpijać tłuszcz. Dorzucam mąkę i musztardę, rozprowadzam bulionem i doprawiam. Do sosu wkładam jajka i podgrzewam jeszcze chwilę, żeby były ciepłe. Podaję do ziemniaków lub ryżu z dowolną surówką. Można posypać zieleniną. 

I to jest bardzo dobre.

S m a c z n e g o !

środa, 17 listopada 2010

WP#93 przedstawia: Chrupiący Wieniec

Ostatnio gotuję szybko i rodzina marudzi, że nie ma nic do kawy. I nawet chleb jest z pobliskiego marketu, co wywołuje na twarzach dziwne grymasy. A wszystko dlatego, że przygotowuję pewną niespodziankę, która pochłania mi cały kuchenny czas. Ale przecież nie odpuściłabym sobie Weekendowej Piekarni ! W ten sposób Ewelina z Lubię To Gotowanie pozwoliła mi zagłuszyć wyrzuty sumienia z powodu zaniedbywania rodzinnych żołądków. I upiekłam chlebek. Cudowny - śliczny i, rzeczywiście chrupiący!



Zdecydowałam się na ten drożdżowy wypiek, ponieważ Chleb Polski od Tatter już piekłam. Nie ma go jeszcze na blogu, ale wkrótce się pojawi. Niedawno nastawiłam swój pierwszy zakwas i wkrótce opowiem Jego historię. Sęk w tym, że ponieważ jest młodziutki, przez pierwszy miesiąc chcę wybierać wypieki, w którym trochę pomogą mu drożdże. I tak wpadłam na ten przepis. Gdy zakwas dojrzeje, pochwalę się efektami. A na razie:
C h r u p i ą c y    W i e n i e c
(przepis cytuję za Gospodynią, sama piekłam z połowy porcji)

Składniki:

-25g świeżych drożdży
-600ml wody
-2 łyżeczki soli
-125g mąki grahama (typ 1850)
-860g mąki pszennej (typ 550)
-woda do posmarowania

Wykonanie:



Drożdże pokruszyć do miski. Wodę podgrzać do temperatury 37 stopni. Drożdże rozpuścić w małej ilości wody. Dodać resztę wody i sól.
Stopniowo dodawać mąkę grahama i mąkę pszenną, wyrabiać ciasto aż stanie się gładkie i elastyczne. Powinno być dość zwarte. Szczelnie zakryć miskę i odstawić ciasto do wyrośnięcia na 4 godziny w ciepłe miejsce (lub na noc do lodówki).
Podzielić ciasto na 2 równe części. Na posypanej mąką stolnicy rozwałkować każdą z nich na prostokąt 25cm x 50cm. Zwinąć każdy prostokąt jak roladę. Połączyć końce tak, aby postał wieniec. Ułożyć wieńce na wyłożonej papierem do pieczenia blasze. Zostawić bez przykrycia w chłodnym miejscu na 2 godziny do wyrośnięcia. Ponacinać nożem równomiernie w 8 miejscach.
Rozgrzać piekarnik do 275 stopni. Piec chleby w dolnej części przez 10 minut, potem posmarować je wodą. Wyłączyć piekarnik i zostawić w nim wieńce na około 30 minut, aby skórka stała się twarda i chrupiąca. Można też w połowie pieczenia odwrócić bochenki do góry nogami, aby nabrały brązowego koloru z obu stroń.
Po wyciągnięciu z piekarnika zostawić do ostygnięcia, bez przykrycia na kratce do pieczenia.

S m a c z n e g o !

wtorek, 16 listopada 2010

Biała Zapiekanka

Miała być ostra zima, ale jeszcze nie przyszła. Za to za oknami nie jest też szaro. Piękny i słoneczny mamy listopad i niech tak zostanie jak najdłużej. A w mojej kuchni zagościła Biała Zapiekanka. Bo szybka, bo prosta, bo smaczna. Ot, zwykłe jedzonko na zwykły dzień. Ale bardzo smaczne. Kolejny przykład tego, że dobra kuchnia nie zawsze wymaga godzinnego stania nad garami. 

B i a ł a    Z a p i e k a n k a



Składniki:

1 opakowanie makaronu kokardki
1 kalafior
1/2 kg mielonego mięsa
400 ml śmietany 18%
(albo jogurtu greckiego)
2 jajka
10 dag startego żółtego sera
sól, pieprz, cukier
majeranek, czosnek
1/2 cebuli

Wykonanie:

Dzielę kalafiora na różyczki i obgotowuję w wodzie z cukrem i solą (na 1 kalafiora 2 łyżeczki soli i 3 łyżeczki cukru). Na drugi palnik wstawiam makaron, który gotuję niezupełnie do miękkości. Długo to wszystko nie trwa, a jeśli ktoś chce mieć bardzo szybko, może użyć kalafiora z mrożonki. Będzie jeszcze krócej, choć odrobinę mniej prawdziwie. Osobiście nie mam oporów, co do mrożenia, bo żadna chemia mi tu nie bruździ. Na patelnię wrzucam mięso i podsmażam z posiekaną cebulką, solą, czosnkiem, majerankiem i pieprzem.
Kiedy wszystko dochodzi na ogniu, natłuszczam sobie naczynie żaroodporne i mieszam śmietanę z jajkami i przyprawami. Do natłuszczonego naczynia wrzucam makaron, wysypuję na niego mięso i kalafiora, polewam śmietaną, posypuję serem. I do piekarnika na jakieś 20 minut.

S m a c z n e g o !

niedziela, 14 listopada 2010

Leczo z kabaczka

 Ostatnio zrobiło się u mnie jakoś słodko. A przecież nie tylko słodkością żyje człowiek :) 

Wczoraj, przy okazji soboty potrzebowałam szybkiego i nieskomplikowanego obiadu. Akurat przywieziono nam świeżutką porcję wiejskich, domowych wędlin. Niespecjalnie się więc zastanawiając sięgnęłam po pętko kiełbasy, a ze spiżarni wyjęłam dwa nieduże kabaczki (przechowuję kabaczki tak jak dynie, po prostu wrzucam do chłodnej spiżarki, pięknie wytrzymują całą zimę), też z własnego ogródka. I w ten sposób powstał fantastyczny, swojski obiad bez wielkiego zadęcia. Poszło ze świeżymi bułeczkami. Kabaczek doskonale spisuje się jako podstawowy składnik leczo i innych sosów, bo podczas smażenia rozpada się na smakowitą paciaję i nie potrzebuje żadnych zagęstników. A przy tym to leczo jest wyjątkowo łagodne i wcale niekoniecznie tłuste. Za to bardzo aromatyczne.
L e c z o    z    k a b a c z k a



Składniki:

2 średnie kabaczki
pętko dobrej kiełbasy
1 duża cebula
1 jajko
sól, pieprz, słodka papryka
duża łyżka ziół prowansalskich
tłuszcz do smażenia
(byle nie olej)
2 obrane ze skórki pomidory 

Wykonanie:



Bardzo tradycyjnie, nic skomplikowanego tu nie ma. Kabaczka obieram i kroję w niedużą, powiedzmy centymetrową kostkę. Tak samo traktuję pomidory. Podobnie kiełbasę. Cebulkę w półkrążki. Na zimny tłuszcz wrzucam cebulę i od razu solę, żeby puściła sok i nie wpijała hektolitrów tłuszczu. Kiedy się zeszkli dodaję kiełbasę, a na końcu kabaczka i pomidory. Nie podlewam wodą, bo nie trzeba. Tutaj kabaczek da właściwą konsystencję. Trwa to około godziny, czasami trzeba zamieszać, a pod koniec wbić jajko i doprawić. Wszystko.
Doskonale rozgrzewa. Świetnie smakuje z dodatkiem natki pietruszki, ale akurat nie miałam. 
S m a c z n e g o !

sobota, 13 listopada 2010

Drożdżówki z serem

To jedna z moich największych słabości: biały ser na słodko. Mogę go jeść pod każdą postacią i w każdej ilości. W naleśnikach, w ciastkach, w batonikach, w serniku, na bułce. Nie mam limitów. Niejednokrotnie pędząc do pracy z zamkniętymi oczami kupowałam drożdżówkę z serem, bo na bardziej ludzkie nie było czasu. Ale powszechnie wiadomo: domowe lepsze. Tyle, że potrzeba na nie czasu. Wtedy go nie miałam. Teraz mam i często pojawiają się w roli lekko grzesznego śniadania. Wyborne z kawą zbożową na mleku słodzoną miodem. Warto wstać wcześniej, żeby je przygotować, bo jak powszechnie wiadomo najlepiej smakują jeszcze ciepłe :)

Przepis znalazłam na blogu Z Piekarnika i po prostu nie mogłam nie spróbować. Wprowadziłam niewielkie tylko modyfikacje.

D r o ż d ż ó w k i    z    s e r e m



Składniki na ciasto:

3 szklanki mąki pszennej
3/4 szklanki mleka
2 dag świeżych drożdży
2 jajka
3/4 szklanki cukru
8 dag roztopionego masła
1 łyżka cukru waniliowego
1/2 łyżeczki startej skórki cytrynowej

Składniki na nadzienie:

1/2 kg białego, półtłustego sera
1 jajko
1 duży cukier waniliowy

Wykonanie:

Zaczęłam, oczywiście, od zaczynu. Podgrzałam mleko z cukrem, wkruszyłam do niego drożdże, zasypałam łyżką mąki i odstawiłam na kwadrans, żeby zaczęły pracować. 
Do robota kuchennego wsypałam mąkę, wbiłam jajka, dorzuciłam cukier waniliowy, szczyptę soli i skórkę cytrynową oraz roztopione i przestudzone masło, a na samym końcu wyrośnięty zaczyn. Wyrabiałam 2 minuty na programie do ciasta drożdżowego. Gotowe ciasto przykryłam lnianą ściereczką i odstawiłam na 90 minut do wyrośnięcia.
Pod koniec wyrastania ciasta zabrałam się za ser. Bez zbędnych szaleństw, po prostu rozgniotłam go widelcem i rozmieszałam z cukrem i jajkiem. Koniecznie trzeba spróbować, bo może się okazać, że cukru będzie trzeba troszkę więcej.
Z ciasta odrywałam kawałki wielkości pięści, rozciągałam w palcach na dość wąskie prostokąty, smarowałam serem, składałam na pół i zwijałam. Można wykonać pół obrotu, albo tak jak ja, pełny obrót, żeby na środku powstał supełek, a ser tworzył wyraźne oczka na wierzchu każdej drożdżówki. 
Ułożyłam je na przygotowanej blasze i pozwoliłam im rosnąć jeszcze pół godzinki.
A później już tylko do piekarnika, mniej więcej na 30 minut w 180 stopniach. Jak zwykle przy cieście drożdżowym wstawiłam je do zimnego piekarnika, żeby ładnie wyrosły. 



Ja już tych drożdżówek nie lukruję, bo szkoda mi smaku sera. Ale zakazu nie ma . . . 

S m a c z n e g o !