wtorek, 28 września 2010

Dzień Jabłka

Tego właśnie było mi trzeba. Jabłko, w natłoku cytrusów owoc lekko zapomniany. Sama znam rodziny, w których jesienną porą, gdy stragany kipią od cudowności, w dzieciaki ładuje się banany. I dlatego, jako gorąca zwolenniczka sezonowości i jedzenia miejscowego, z olbrzymią ochotą przyłączam się do ogłoszonego przez Tatter na blogu Palce lizać! Dnia Jabłka.



Jabłko, którym już Ewa kusiła Adama, ma dla mnie charakter nieco retro. Kojarzy mi się z kuchnią Babci, z tym, co w niej najbardziej tradycyjne, najlepsze. I właśnie takich przepisów nieco retro (jak ja lubię to słowo!) poszukiwałam. A przy okazji miały być takie, których będzie mało na innych blogach. Tym sposobem odpadły mi najbardziej oczywiste chutneye, szarlotki, jabłeczniki, jabłka pieczone, jabłka w cieście francuskim, placuszki z jabłkami, kompoty i jabłka prażone do szarlotki. Przyjdzie jeszcze na nie czas. Są też takie, z którymi zwyczajnie nie zdążyłam, bo z racji retrocharakteru, wymagają kilku dni obróbki, więc się trochę spóźnią. Tym sposobem, na dzień jabłka proponuję:

K a s z a n k a    w    j a b ł k a c h

Sama tego nie tykam. Głównie z tej racji, że uparcie nie jadam wieprzowiny.  Ale męska część rodziny była zachwycona. Kaszanka bowiem, choć z gruntu polska i tania jak barszcz, z racji swej niedawnej popularności i etykietki "bieda jedzenia" (coś jak z tym "jedzcie dorsze, . . . ) została nieco zepchnięta na kuchenny margines. Choć ostatnio znów podbija podniebienia i w moim korporacyjno-warszawskim środowisku przeżywa swoisty renesans. Zupełnie jak smalec parę lat temu (a swoją drogą ciekawe, czy ktoś wpadnie na takie tradycyjności jak smalec z jabłkami, wątróbka z jabłkami albo kaczka z jabłkami?) I z tych właśnie względów do narzuconego sobie stylu retro podpasowała mi wyjątkowo. Przepis jest jednym z oryginalnych skarbów rodzinnych.

Składniki dla 2 osób:

60 dag dobrej kaszanki (ja mam to szczęście, że dysponuję taką "od chłopa")
2 cebule,
5 jabłek (najlepsze winne),
duuużo majeranku,
sól, pieprz, słodka papryka
tłuszcz do smażenia



Wykonanie:

Dobra kaszanka to znaczy świeża, ciemna, w naturalnym flaku i dobrze przyprawiona. Jeśli uda się dostać taką od chłopa, bez konserwantów, utrwalaczy i innej chemii, to już będzie bosko. Taką właśnie kaszankę kroję na plastry (w przypadku najpopularniejszej w formie kiełbaski to wystarczy), a potem jeszcze na ćwiartki (ja kupuję taką grubą, bardziej przypominającą salceson). 
Siekam sobie cebulkę, niespecjalnie drobno. Taką cebulkę wrzucam na kawałek tłusczu (stałego, nigdy oleju! Nie z powodu jakiegoś szczególnego świra - oleje osiągają znacznie wyższą temperaturę smażenia, która sprawia, że bogata w cukry cebula po prostu się pali!), zanim jeszcze sie roztopi i od razu solę, żeby cebula wzbogaciła smak potrawy własnym, przepysznym, lekko słodkawym sokiem. 
Gdy cebula się zeszkli, dorzucam do niej obrane, pokrojone w kostkę jabłko i kaszankę.Doprawiam papryką, majerankiem i pieprzem (mocno - kaszanka powinna być ostra). I smażę niespecjalnie długo, około 10 minut. Niestety, wymaga to stania nad patelnią - kaszanka ma tendencję do przypalania się. Później zostawiam ją tak na patelni, żeby się troszkę przestudziła.
W tym czasie obieram (w całości) pozostałe jabłka i drążę je, niezbyt mocno, bo żal mi jabłkowego miąższu na wydrążenie bardzo cieniutkich miseczek. Wnętrze jabłek wysypuję jeszcze majerankiem. A później do takich jabłkowych miseczek nakładam usmażoną kaszankę. Jak widać na zdjeciu, nakładam jej z górką. Resztą kaszanki wykładam naczynie żaroodporne, do którego wcześniej nalewam odrobinę wody i układam w nim jabłka. Dla lepszego efektu wizualnego można każde jabłko ustawić na krązku cebuli.
I do piekarnika. Piekę tak długo, żeby jabłka się upiekły. W gorącym piekarniku zajmuje to zwykle 40-45 minut.  

A na deser . . . 

J a b ł k o w a    z a p i e k a n k a    n a    s u c h a r a c h

Też bardzo klasyczna, bo bardzo przypominająca szarlotkę, choć pozwala uniknąć męczącego wyrabiania ciasta. Za to wyśmienicie realizuje kolejną z moich prywatnych manii. Uwielbiam takie słodycze, które pozwalają mi trochę oszukać własne sumienie. Niby cukier, niby śmitana, ale przecież jabłka . . . i suchary. Toż to przecież samo zdrowie! Przepis znalazłam w  poradniku "Przyjaciółki" z grudnia 2007 i, oczywiście, trochę go zmodyfikowałam do własnych celów. Wyszło fantastycznie! 



Składniki: 

1/2 opakowania słodkich sucharków
1 kg kwasnych jabłek (użyłam tradycyjnych antonówek)
15 dag cukru
1 łyżeczka cynamonu
1 łyżka masła
75 ml rumu
sok z 1/2 cytryny
garść rodzynek
200 ml śmietanki 30% (tak, tak śmietanki, a nie śmietany)
1 łyżeczka żelatyny
3 łyżeczki cukru pudru
ćwiartka jabłka do dekoracji

Wykonanie:

Obrałam jabłka i pokroiłam w niezbyt drobną kostkę, wytrwale skrapiajć każde jabłko sokiem z cytryny. Wrzuciłam na patelnię z roztopionym masłem, dodałam cukier, rodzynki i cynamon. Zamieszałam i krótko przesmażyłam. Akurat tyle, żeby jabła zmiękły i puściły sok, ale się nie rozpadły. 
Najmniejszą posiadaną formę keksową (to nie jest ogromna porcja) dość ciasno wyłożyłam z każdej strony sucharkami (dno i boki). Odlałam sok z wysmazonych jabłek i zmieszałam z rumem. Polałam tym sucharki, dość mocno - powinny być absolutnie mięciutki i wilgotne. Warto polewać je łyżeczką od samej góry, tak by ta górna część, która będzie wystawać ponad jabłka, też została porządnie nawilżona. 
Do utworzonej w ten sposób sucharkowej foremki wyłożyłam usmażone jabłka, wygładzając i lekko dociskając ich powierzchnię. I upiekłam w 180 stopniach. Krótko - 30 minut od zimnego piekarnika w zupełności wystarczy. Dla purystów i zwolenników diet, taka wersja jest już wystarczająca.
Ale przecież nie dla mnie . . . Zapiekanka sobie stygła, a ja rozpuściłam żelatynę w kilku łyżkach gorącej wody i pozwoliłam jej wystygnąć na tyle, żeby się nie ściągnęła. Śmietankę (tym się różni od śmietany, że jest lekko ukwaszona i nie da sie ubić) przemiszałam mikserem z cukrem pudrem i wystudzoną żelatynę. Wstawiłam do lodówki, żeby zastygła i taką mocno już gęstą, łyżką wyłożyłam na szarlotkę. Poutykałam w niej jeszcze plasterki z pozostałej ćwiartki świeżego, nieobranego jabłka (do tego celu specjalnie kupiłam ciemną malinówkę, żeby było ładniej). I dla pewności co do konsystencji śmietanki wstawiłam jeszcze na godzinę do lodówki. 
Z formy się tego w całości wyjąć nie da, bo trochę sie rozpada, więc jeszcze w formie podzieliłam na porcje. Wyszło domowo i bardzo fajnie, a wyglądało tak: 




S m a c z n e g o    j a b ł k a !

poniedziałek, 27 września 2010

Ekspresowo-koperkowo

Czasem jest tak, że po prostu nie ma czasu. A jesć trzeba. Z okazji kulinarnej pasji i swoistej miłości do potraw niskoprzetworzonych, fast-foody nie wchodzą w grę. Pozostaje więc wypracować kilka potraw, które można zrobić w kwadrans. No, może w pół godziny. Nawet za cenę drobnego grzechu, np. parówek. 

Moja ekspresowa biblia polega na tym, żeby zzawsze mieć w lodówce kila rzeczy: śmietanę albo koncentrat pomidorowy. Parówki cielęce albo pierś z kurczaka w stanie zamrożonym. Ryż albo pełnoziarnisty makaron. I coś jeszcze: puszkę ananasa, puszkę groszku, cebulę, cukinię albo koperek. I to już wystarczy do dania na szybko. A to jeden z przykładów takiej ekspresowej kombinacji.

K o p e r k o w e    r i s o t to

Ani to naprawdę risotto, ani w 100% żywność niskoprzetworzona i absolutnie zdrowa. Ale z kupną bułą z niewiadomo czym jednak wygrywa, a przygotowanie trwa tyle, co dopchanie się do kasy w popularnych sieciówkach ze śmieciowym jedzeniem. I smakowo jest absolutnie zjadliwe.



Składniki dla dwóch osób:
4 parówki cielęce
1 kubek śmietany 12 lub 18%
1 pęczek koperku,
1 cebula
1 paczka ryżu,
1 kostka bulionu warzywnego,
sól, pieprz, magi
tłuszcz do smażenia

Wykonanie:
Woda do garnka, kostka bulionowa i ryż do wody i na ogień. Powinno się gotować około 20 minut i to wystarczy akurat, żeby wykonać resztę czynności. To ekspresowa metoda na przyzwoity smak - bulion sprawia, że nie trzeba już kombinować z solą, a ryżowy woreczek pozwala nie stać nad garnkiem z ryżem. Więc ryż gotuje się spokojnie. Obok nastawiam patelnię, na którą wrzucam kawałek margaryny (nigdy oleju, bo cebula się zwęgli - olej osiąga wyższą temperaturę smażenia, zabójczą dla bogatej w cukier cebuli!). Nad patelnią, na kompletnie zimny tłuszcz kroję cebulkę i od razu solę, żeby miała szansę puścić sok. Parówki kroję w plasterki i dorzucam do cebuli. Niech się smaży.
W tym czasie siekam sobie od razu koperek. Połowę zaraz po posiekaniu dorzucam do parówek z cebulką. Kiedy ryż dojdzie, wywalam go do zlewu pod bieżącą zimną wodę. Parówki zalewam śmietaną, mieszam trochę dla przyzwoitości, żeby się podgrzała. Rozcinam woreczek z ryżem, przerzucam do garnka, przelewam sos śmietanowy, dorzucam resztę koperku i mieszam. Próbuję czy nie trzeba doprawić. 

I to wystarczy. 

F i n i t o ! Smacznego wszystkim w ten szalony poniedziałek :)

niedziela, 26 września 2010

Capuccino nie tylko w filiżance

Przyszedł czas na wyznanie: Jestem kawoholiczką. I, w dodatku, to rodzinne. Miłość do kawy otrzymałam w genach. Do każdej kawy. Uważam, że to uzależnienie, bo według mnie, nie ma czegoś takiego jak zła kawa. Lubię nawet taką z sieciowego automatu. Linnym ubię każdą, choć mam, oczywiście, ulubione. Ale o kawie samej w sobie będzie razem. 

Dzisiaj o wyjątkowym cieście z kawową nutką. Bardzo wyraźną kawową nutką złagodzoną miękkością śmietanki. Wiem doskonale, że biszkopty z kremami capuccino są bardzo popularne. Widziałam setki takich przepisów. Ale zawsze piekę ten jeden. Bo jest idealny. Nie ma źródła w żadnej gazecie czy na internetowym forum. Pochodzi z Rodzinnej Skarbnicy Wiedzy. Z 15 lat temu wyszperała go gdzieś Ciocia B. Natychmiast został przechwycony przez moją Mamę i już z nami pozostał. Do dziś w niezmienionej formie.

B i s z k o p t    C a p u c c i n o

To właściwie trzy przepisy. Biszkopt i dwa kremy. Razem tworzą delikatną, leciutką, wbrew pozorom dość wytrawną całość. Przepis na biszkopt jest jeszcze starszy niż samo ciasto. Pochodzi jeszcze z panieńskich czasów mojej Mamy i stanowi bazę każdego tortu, który powstaje w naszym domu. Wymaga trochę uwagi, ale jest niesamowicie puszysty, rośnie jak stodoła, niesamowicie długo zachowuje świeżość i zawsze się udaje. A przy tym rośnie jak stodoła, spokojnie można go podzielić na trzy blaty. Do Capuccino piekę go zwykle z połowy porcji, ale przepis podaję w oryginale. 



Składniki na biszkopt: 
6 jajek
1/2 szklanki mąki
1 łyżka kartoflanki (obie mąki powinny dawać 3/4 szklanki)
1 szklanka cukru
1 łyżeczka proszku do pieczenia

Wykonanie:

Nie trzeba rozdzielać żółtek od białek. Wbijam je do miski w całości, wsypuję cukier i ubijam mikserem. Długo. Mają zamienić się w sztywną, białą pianę. Zwykle trwa to około 20 minut. I nie wolno oszukiwać. To właśnie jajeczna piana jest najważniejszym elementem tego ciasta. Nie jestem przesądna, majtam mikserem we wszystkie strony i nie ubijam go ręcznie. Za to z doświadczenia wiem, że ważne, żeby jajka nie były wyjęte prosto z lodówki, bo im zimniejsze, tym dłużej będą się ubijać. A piana powinna być naprawdę sztywna prawie jak na bezy. 
Obie mąki mieszam z proszkiem i rozdzielam ją sobie na 3-4 porcje. Pojedynczo, bardzo delikatnie wsypuję te porcyjki do piany jajecznej. Do mieszania nie wolno używać ani miksera, ani łyżki. Ten biszkopt wymaga delikatności i ciepła kobiecej ręki. Mieszam delikatnie, wolno zagarniając ciasto od dna. Bardzo ważne, żeby dokładnie rozmieszać miedzy palcami grudki mąki, przy czym piana jajeczna nie może opaść. 
Na koniec, dalej ostrożnie mieszając dolewam jeszcze 4-5 łyżek ciepłej wody.  
Przygotowuję tortownicę - biszkot jest naprawdę delikatny, wymaga więc natłuszczenia tortownicy i obsypania jej bułką tartą. Ostrożnie przelewam ciasto. Piecze się około 35-40 min w temperaturze 180 stopni. Podobnie jak drożdżowce biszkopt wkładam zawsze do zimnego piekarnika. Zostaje już tylko patrzeć jak rośnie. 
Pozwalam mu trochę wystygnąć, ale nie do końca. Wyjmuję z tortownicy i odstawiam do wystudzenia. Dla pełnego spokoju zwykle piekę go dzień przed przygotowaniem ciasta i zostawiam na noc. 
Biszkopt rozkrawam na blaty, albo nie. Do tego ciasta nie trzeba, dlatego piekę go z połowy (porcja na blachę), a nawet z 1/3 porcji (porcja na tortownicę). 
Ten biszkopt tego nie wymaga, bo jest wilgotny sam w sobie, ale torty lubią, gdy biszkopt zostanie czymś nasączony. Najczęściej, w zależności od smaku tortu, używam mocnej herbaty, kawy albo alkoholu. W tym wypadku - rumu.  

Następnego dnia przygotowuję kremy, znacznie już prostsze. Najważniejszy krem kawowy jest prostą wariacją popularnej masy budyniowej z dodatkiem kawy i rumu. 

Składniki na krem Capuccino:
1/2 l mleka
6 łyżek dobrej kawy capuccino, najlepiej o alkoholowym aromacie,
1/2 szklanki cukru
4 łyżki zwykłej, pszennej mąki
1 kostka masła lub margaryny
50 ml rumu 


Wykonanie:

Z przygotowanej porcji mleka odlewam sobie troszkę więcej niż pół szklanki, żeby mieć później do rozrobienia mleka. Resztę mleka gotuję z cukrem (cukier dodaję właśnie na tym etapie, żeby lepiej się rozpuścił pod wpływem temperatury), cały czas mieszając i takim wrzącym zaparzam kawę. W reszcie mleka rozpuszczam mąkę i powolutku wlewam do wrzącej kawy, mieszam trzymając na ogniu, aż utworzy się budyń. A później pozwalam mu wystgnąć. Do zimnego budyniu wmiksowywuję jeszcze masło i na samym końcu, rum.
Gotowy krem można już rozprowadzić na cieście. 


Czas na śmietankę . . . 


Składniki na śmietankę:


1/2 l kremówki (36% - na tym cieście nie warto oszczędzać)
2 łyżeczki żelatyny
mleko do namoczenia żelatyny (ok.1/3 szklanki)
(to nie jest przeoczenie - śmietanka do tego ciasta, podobnie jak do kawy, nie zawiera cukru!)


Wykonanie:


 W ciepłym mleku rozpuszczam żelatynę, trzeba ją będzie trochę wystudzić, żeby nie zważyła śmietany, ale nie do końca - całkowicie wystudzona za bardzo się ściągnie. Kremówkę, odwrotnie niż jajka, ubijam mocno schłodzoną. Na sztywno. Pod koniec ubijania dolewam żelatynę i nadal miksuję, żeby dobrze ją rozprowadzić. I chlup, na ciasto. 
Gdy robię to z Mamą, rozprowadzam ją równo i gładziutko. Sama wolę bardziej "nieuczesaną" wersję. 


Właściwie to już koniec. Wystarczy wstawić ciasto do lodówki na 3-4 godziny. Mamy już filiżankę (biszkopt), kawę (krem capuccino) i śmietankę. Ale ja lubię jeszcze dodać ostatni szlif . . . w dobrze zaparzonym cappuccino na wierzchu jest coś jeszcze. I tu wszystko zależy od fantazji wykonawcy: wiórki startej czekolady? cynamon? Mnie najbardziej smakuje wersja posypana pozostałą resztką kawy. 


S m a c z n e g o !

sobota, 25 września 2010

WP#86 przedstawia: Precle z makiem

W tym tygodniu w Weekendowej Piekarni dwie propozycje. Oliwka z blogu Cynamon i Oliwka zaproponowała Pan de Horiadaki z oliwkami i czarnuszką. Niestety to zakwasowiec, którego wciąż jeszcze się boję, choć kusi coraz bardziej. Przed nastawieniem zakwasu powstrzymał mnie już właściwie tylko fakt, że czarnuszka, czyli kminek kompletnie nie jest w naszym domu akceptowana. No i fakt, że miałam alternatywę. Wybrałam więc opcję drugą, czyli Precle z makiem

No nie wiem. Precle to nie do końca. Oryginalny pomysł był taki, żeby przewlec je za dziurki przez sznurek i tak sfotografować. Ale rosły jak szalone i o żadnych dziurkach mowy nie ma, więc o sznurku też. Wyszły raczej . . . bułeczki jak precle, ale za to wyśmienite. Starsza Wiedźma, czyli Moja Mama odkryła w nich na przykład smak . . . rogalików z dzieciństwa. 

W każdym razie, efekt, choć inny od zamierzonego, to naprawdę doskonały - lekko krucha skórka z mięciutkim wnętrzem. Pierwsza zniknęła mi z ręki zaniesiona przed męskie oblicze tylko do prezentacji - nic nie poradzę, faceci mają lepszy refleks, zniknęła w paszczęce zanim zdążyłam krzyknąć "Nieeeeee . . . !!!" No i na zdjęciu nie ma tej nieszczęsnej ofiary - cześć jej pamięci. Z resztą, pozostałe żyły dłużej o tyle, ile trwa zrobienie porządnej kawy i posmarowanie ich masłem. Trzy dorosłe osoby dały sobie z nimi radę w kwadrans i zażądały powtórki.

Zostają na stałe w domowym i stronkowym repertuarze. Oliwka znalazłą je u Ali z bloga Alicja w Kuchni. Zmiany własne, jak zwykle, podaję w nawiasach.

B u ł e c z k i   z   m a k i e m   jak   p r e c l e

Składniki:

20 dag mąki
24 g drożdży (u mnie jak zwykle, z lenistwa 2,5 dag)
50-55 g cukru (u mnie 5 dag i pi razy oko razy drzwi, w kuchni preferuję raczej fantazję niż zacięcie aptekarskie)
100 ml śmietany 12% (użyłam 18%, bo 12% akurat wyszła)
1 jajko i 1 żółtko
7 g miękkiego masła (po ludzku to jest tak - na kostce margaryny do pieczenia są zwykle zaznaczone podziałki co 50 g, użyłam mniej więcej 1/5 z takiej 1/5 czyli odrobinę więcej,, to znowu efekt mojej niechęci do przesadnej dokładności).
dodatkowo: 1 żółtko (użyłam pozostałego białka, bo obudziła się we mnie poznańska krew) rozbełtane z mlekiem i mak do posypania)


Wykonanie: 

Uważnie przeczytałam przepis i doszłam do wniosku, że . . . po prostu wyrobię całość jak kruche ciasto. Czyli wszystko na stole posiekałam i zagniotłam razem ze sobą. Podzieliłam sobie na 8 części, a każdą uformowałam w dość długi wałeczek. Uformowałam precelki, czyli końce wałeczków zagięłam do środk tak, by zetknęły się ze środkiem włeczka i przełożyłam przez siebie nwazajem. Pozostałe po żółtku białko energicznie zmieszałam z mlekiem za pomocą widelca, posmarowałam tym precelki i posypałam makiem. 

Rośnięciem też nie zawracałam sobie głowy - po prostu wsadziłam do zimnego piekarnika. No i z takiego właśnie ekspresowego niedbalstwa wyszedł prawdziwy cud. Wierzcie albo nie, ale precelki są przepyszne, co tylko potwierdza moją tezę, że w kuchni trzeba chcieć, a nie umieć :) Albo Wiedźmy mają łatwiej :) A jak się komuś nie podoba moje chadzanie na skróty, można upiec ortodoksyjnie. Nie zabraniam!

S m a c z n e g o ! 

A dziś o 17:00 oglądam siatkarzy. Trzymajcie kciuki!

piątek, 24 września 2010

Kolejny Debiut - tym razem Weekendowa Cukiernia :)

Co tu dużo mówić - spodobało mi się to grupowe pieczenie. We wrześniowej Weekendowej Cukierni króluje Bawarski Placek ze Śliwkami z przepisu Carmelliny z blogu Seventh Heaven. Ciasto wyszło rewelacyjne, zgodnie z moimi przewidywaniami. Już czytając przepis zachwyciła mnie jego prostota i . . . zapach. 
Bo smakuje świetnie, ale pachnie po prostu bosko! Cynamon, węgierki, migdały i mocne, zwarte ciasto - idealna propozycja na jesienny wieczór (i do diabła z kaloriami!). Prawie połowa zawartości blachy zniknęła od razu - moja wiedźmowa rodzinka ma talent do czaru znikania, szczególnie słodyczy. Własne modyfikacje (niewielkie) dodaję w nawiasach.



Bawarski Placek ze Śliwkami 
Weekendowa Cukiernia, wrzesień 2010

Składniki:

2 dag świeżych drożdży (dałam 2,5 bo łatwiej się dzieli)
200 ml letniego mleka (u mnie ciepłe, bo ładniej rośnie i przełożyłam to sobie dość swobodnie na niecałą szklankę)
40 dag mąki
szczypta soli
10 dag cukru + 1 łyżka
7,5 dag roztopionego masła (jak zwykle w takim wypadku użyłam oliwy, bo szybciej i przedłuża świeżość drożdżowców)
1,25 kg węgierek (u mnie 1,5 kg - nie zmuszałam ulubionej Pani na straganie do aptekarskiej dokładności)
5 dag posiekanych migdałów (użyłam płatków migdałowych w ilości "na oko)
1/2 łyżeczki cynamonu


Wykonanie:

Leciutko podgrzałam mleko rozpuszczając w nim cukier (to właśnie ta dodatkow łyżka), a następnie wkruszyłam drożdże, przykryłam lnianą ściereczką i pozwoliłam zaczynowi kwadransik popracować. Do robota wsypałam połowę mąki (20 dag), sól i 3/4 cukru. Wbiłam jajko, wlałam oliwę i dolałam rozczyn. A później robot wyrabiał sobie całość 2 min na programie do ciasta drożdżowego. 
Po tym czasie przerzuciłam ciasto do sporej miski i ręcznie już wyrobiłam z pozostałą resztą mąki. Konsystencja jest idealna, proporcje dodane znakomicie - wyszło zwarte, elastyczne, dość twarde ciasto. Nakryłam miskę znaną już lnianą ściereczką, postawiłam na nasłonecznionym parapecie (cieplutko dziś było) i zostawiłam na 30 minut do wyrośnięcia. 
Czasu wystarczyło akurat na obranie śliwek - wypestkowałam je i podzieliłam wzdłuż na ćwiarteczki. Wyłożyłam ciasto na stolnicę, trochę wyrobiłam, żeby się odpowietrzyło i rozwałkowałam do kształtu blachy, ale bez przesadnej dokładności. Lubię, gdy ciasto wygląda jak domowe. Przełożyłam na blachę, tak na wszelki wypadek jeszcze skórki śliwek delikatnie obtoczyłam w mące (Babciny sposób na to, żeby owoce nie topiły się w cieście), a ciasto posypałam troszke tartą bułką, żeby sok z pieczonych śliwek nie zafundował mi zakalca. Posypałam płatkami migdałowymi i do piekarnika! W moim przypadku - do zimnego. To też Babciny sposób na pomoc przy rośnięciu. Według oryginalnego przepisu powinno się piec 30 minut w 180 stopniach. Ja piekłam po prostu do patyczka, bo ten zimny piekarnik nie pozwala na dokładne podanie czasu.
Gdy patyczek wyszedł mi suchy, zmieszałam resztę cukru z cynamonem i sypnęłam tym na gorące ciasto. 
I wtedy się dopiero rozpachniło . . . ! 
Następnym razem (bo powtórzę je na pewno) wrzucę do ciasta całe 10 dag cukru, a posypię cukrem waniliowym z cynamonem.  





S m a c z n e g o !

czwartek, 23 września 2010

Jak odchudzić jajecznicę?

Dziś tylko tak szybciutko, bo praca mnie jeszcze ściga, a i przy stronce trochę roboty.

Ostatnio było o męskich smakach, coś należy się także kobietom. Będzie nieco przekornie, bo o . . . jajkach! Wszystkie znane mi kobiety były, są lub planują być na diecie. Jajka, choć bogate w nieszczęsny cholesterol, na ogół zajmują we wszelich dietach poczesne miejsce. Szczególnie w modnej ostatnio diecie proteinowej Dukana. Tylko ile można wcinać jajek na twardo?!

Opracowałam więc sobie trzy sposoby na urozmaicenie diety jajecznej. A oto i one:

J a j e c z n i c a    b e z    t ł u s z c z u,  a    j a k    p r a w d z i w a ! 

Marzenie każdej odchudzającej się dziewczyny. Taka jajeczniczka usmażona na masełku, z dodatkiem ładnie wysmażonego bekonu . . . ach! Cudów nie ma, dietetyczne toto nie będzie. Ale można zrobić namiastkę bez kropelki tłuszczu! 

Składniki dla 2 osób:
4 jajka
4 łyżki mleka 0%
4 plasterki chudej wędliny drobiowej
4 łyżeczki posiekanego szczypiorku
minimalna ilość soli do smaku
pieprz (opcjonalnie)

Wykonanie:
Zaczynam od oddzielenia żółtek od białek. Białka mieszam z mlekiem. W dużym garnku gotuję wodę i wieszam w nim na uszach mniejszy garnuszek. Wrzucam do niego pokrojoną wędlinę i wlewam białka z mlekiem. Mieszam energicznie do ścięcia białek, trochę to trwa. Wlewam żółtka, jeszcze raz mieszam. Pod koniec doprawiam solą i odrobinką pieprzu, wrzucam szczypiorek. 
Po kilku dniach diety taka jajecznica naprawdę smakuje jak prawdziwa! 

P a s t a    j a j e c z n a

Fantastyczne wspomnienie  z dzieciństwa, ulubiony dodatek do kanapek. W wersji dietetycznej bez chleba. Ma wyrazisty smak i na diecie stanowi miłą smakowo odmianę. 



Składniki dla 2 osób:
4 jajka na twardo
1 łyżka jogurtu naturalnego bez cukru
1 łyżeczka musztardy
1 łyżeczka posiekanego szczypiorku
opcjonalnie sól i pieprz do smaku

Wykonanie:
Wystarczy posiekać jajka. Jest z tym trochę zabawy, bo tajemniczym sposobem pasta wychodzi tym lepsza, im drobniej pokroi się jajka. A później zostaje już tylko wymieszać z pozostałymi składnikami. Można doprawić, choć moim zdaniem nie jest to konieczne - warto najpierw spróbować. I pamiętać, że na diecie sól to też grzech i dobrze jest unikać jej nadmiaru. 

J a j k a    p o    w i e d e ń s k u

Kręci się wokół nich prawdziwy spór. Niektórzy twierdzą, że jajko po wiedeńsku to po prostu bardzo miękkie jajko podane w szklance. Moim zdaniem byłoby to jajko po benedyktyńsku. Jajka po wiedeńsku podaje się tak.



Składniki dla 2 osób:
2 jajka
1 l wody
3 łyżki octu
szczypta soli
2 łyżeczki siekanego szczypiorku
2 plastry chudej wędliny drobiowej

Wykonanie:
Wodę należy zagotować z dodatkiem octu i soli. Jajka wbijam do filiżanki i ostrożnie przelewam na wrzątek. Gotuję 3 minuty - w ten sposób białko się ścina, a żółtko rozlewa się na talerzu jak przy jajkach sadzonych. Warto przed podaniem zadbać o porządne odsączenie jajek, żeby uniknąć kwaśnego smaku octu. Ja odkładam je na chwilę na mały talerzyk, żeby spokojnie odciekły, a dopiero po chwili przekładam na właściwy talerz. W wersji śniadaniowej podaję posypane szczypiorkiem w towarzystwie wędliny. 



Ale podobieństwo do sadzonych sprawia, że podaję je także w wersji obiadowej. Na przykład z uduszonym w bulionie, mocno naczosnkowanym szpinakiem z dodatkiem pomidorów i pieczarek. I tak też jest dobrze! 

S m a c z n e g o !

poniedziałek, 20 września 2010

Jak nakarmić mężczyznę ?

Kuchnia bywa konfliktogenna. Szczególnie gdy mieszka się w parze. Ona zazwyczaj lubi kurczaka, brokuły i ananasy. On woli kebab, schabowego i bitki. Proste. Jeśli on bardzo kocha zjada potulnie wszystkie makarony z oliwkami i nawet kaszę przełknie, a na kebab z piwem chodzi z kumplem po pracy. Ale czasami, czasami . . . czasami warto smakowo usatysfakcjonować mężczyznę. W końcu on też od czasu do czasu przybije jakiś gwóźdź, albo naprawi cieknący kran. A niech ma . . . 

B o c z e k    p o    w a r s z a w s k u

Przepis podpatrzyłam u mamy jednej z koleżanek. Nie mam pojęcia jak smakuje, bo nie jadam wieprzowiny. Ale wśród męskiej części domowników przyjął się znakomicie. W dodatku wychodzi niedrogo. Pachnie obiecująco, wygląda dość tradycyjnie. Nigdy nie odważyłam się posypać zieleniną (choć wizualnie prosi się jak diabli), bo jeszcze okazałoby się, że podałam coś zdrowego i nikt by tego do ust nie wziął. Nie należy podawać zbyt często, bo to bomba cholesterolowa. 



 Składniki (dla 3 osób):
60 dag surowego boczku, ładnie przerośniętego
smalec do smażenia
2 spore cebule
1 puszka białej fasolki flagolet
2 łyżki koncentratu pomidorowego
sól, pieprz, magi, czosnek, majeranek,
jajko i bułka do panierowania

Wykonanie:
Boczek kroję na zgrabne kawałki, zwykle wychodzi ich 6. Nacieram je z każdej strony przyprawami, chowam do woreczka i wstawiam na noc do lodówki. Jeśli ktoś ma cierpliwość i odpowiedni ostry nóż, można boczek ponacinać w ładną krateczkę. Mnie się zwykle nie chce, bo pod panierką cały efekt i tak znika. 
Następnego dnia kroję cebulkę w półkrążki, wrzucam na zimy smalec i lekko solę, żeby puściła sok (łudzę się, że tym sposobem zużywam mniej tłuszczu). Na mocno rozgrzanym już i skwierczącym tłuszczu układam kawałki boczku i podsmażam z każdej strony na lekko brązowo. Dolewam pół szklanki wody, potrząsam nad garnkiem butelką magi, zmniejszam ogień i zostawiam na godzinkę. Niech się dusi. 
Po godzinie wyjmuję mięso a powstały sos mieszam z koncentratem i wrzucam do niego niezbyt dokładnie odcedzoną fasolkę. Czekam aż się zagotuje i zasadniczo mam z głowy. Sos wytarczy podgrzać tuż przed podaniem, a mięso musi wystygnąć. 
Jakieś 20-30 minut przed planowaną godziną obiadu panieruję boczek jak schabowego i znów wrzucam na rozgrzany tłuszcz. Kiedy odwracam boczek na ostatni boczek, włączam ogień pod fasolką. Dochodzi akurat. 

A jeśli tak się akurat zdarzy, że taki obiad wypadnie mi w wolny dzień i chcę wyjątkowo błysnąć dopiekam jeszcze chlebowe paluchy. Są całkowicie pszenne, więc jasne i mężczyzna nie protestuje. A kształt sprawia, że są wyjątkowo wygodne do przygryzania do obiadu. Od wszelkich surówek, tak na wszelki wypadek, w takim dniu trzymam się z daleka. 

C h l e b o w e    P a l u c h y

Składniki (akurat na 3 sztuki):
1/2 szklanki mleka,
1 łyżeczka oliwy
1 łyżeczka cukru (płaska)
1/2 szklanki wody gazowanej
2 dag świeżych drożdży
1 łyżeczka soli
2 szklanki mąki



Wykonanie:

Z lekko podgrzanego mleka, cukru i drożdży robię rozczyn (podgrzewam mleko z cukrem, wkruszam drożdże i mieszam do rozpuszzenia - mleko nie może być gorące!). Zostawiam go do wyrośnięcia na 15-20 minut. Po tym czasie delikatnie mieszam go z wodą i wlewam do czekającej już w robocie mąki. Wyrabiam na programi do ciasta drożdżowego i odstawiam do wyrośnięcia. Trwa to około godziny.

Po tym czasie bardzo luźne ciasto (takie ma być - tylko siłą woli powstrzymuję się od dosypania mąki) wykładam na stolnicę, przekrawam wzdłuż na trzy części i delikatnie przenoszę na blachę. I znów pozwalam rosnąć, ale tym razem krócej, jakieś 30 min. Po tym czasie nacinam ukośnie w kilku miejscach i piekę w bardzo gorącym (nawet 250 stopni) z dużą ilością pary przez około 20 minut. 


S m a c z n e g o !  



niedziela, 19 września 2010

N i e d z i e l n e Ś n i a d a n i e

Ja przecież wiem - inne czas, szybkie życie. Mimo to niedziela w mojej rodzinie nadal jest dniem szczególnym. Rodzinnym właśnie. A jej celebrowanie zaczyna się właśnie od śniadania. Rzadko mamy czas, żeby zjeść je wspólnie. Właściwie tylko w niedzielę. To właśnie na niedzielę piekę domowy chleb. 

A dziś podeszłam do tematu jeszcze bardziej odświętnie.  Trochę może przypadkiem, ale jednak. Otóż robiłam wczoraj kolejną porcję Śliwki w czekoladzie. Przepis, który nie do końca jest mój, bo widziałam go w internecie w kilkunastu miejscach, czasami z wiśniami zamiast śliwek. Z czasem dokonałam w nim kilku modyfikacji, które bardzo dobrze mu zrobiły, dlatego pozwolę sobie podać go po raz kolejny i bez nerwowego poszukiwania źródeł. 



Śliwka w czekoladzie to rodzaj bardzo gęstej konfitury, może wręcz marmoaldy czy galaretki śliwkowej, oczywiście, z dodatkiem czekolady. Może być używana jako dodatek do ciast, ale zwykle mi jej szkoda. Do makowca czy piernika używam raczej tradycyjnych powideł śliwkowych według starego przepisu mojej Babci. Śliwka najczęściej, mocno podgrzana staje się sosem do zimowych, świątecznych albo sylwestrowych lodów. Śmietankowych albo waniliowych. 

A dzisiaj, z racji tego, że jak zwykle, zostało mi jej w garnku trochę za mało, by zamknąć w słoiczek, została główną gwiazdą niedzielnego śniadania. By stworzyć jej odpowiednie tło upiekłam słodkie, mleczne buły (celowo nie piszę bułeczki, bo mnie zawsze rosną jak szalone i wychodzą ogromne). Do tego zimne masło i świeżo zaparzona kawa. Przepisy poniżej. 



Ś l i w k a    w    c z e k o l a d z i e




Składniki:
2 kg śliwek węgierek 
(zawierają najmniej wody, więc otrzymuje się z nich największą masę powideł)
40 dag cukru
1 cukier waniliowy
1 tabliczka gorzkiej czekolady (używam wedlowskiej Jedynej)
3 łyżki rumu lub koniaku

Wykonanie:

Zaczynam, oczywiście, od śliwek. Myję je, wyjmuję pestki, kroję na ćwiarteczki. Do dużego garnka z podwójnym dnem wlewam symboliczną ilość wody (powiedzmy, że ok.1/3 szklanki), bezceremonialnie wrzucam przygotowane śliwki i zasypuję cukier. Stawiam garnek na dość mocnym ogniu zabezpieczając palnik płytkę przeciwko przypaleniom. Po jakichś 20-30 min mieszam (śliwki nabierają już lśniącej glazury),  zmniejszam ogień na najmniejszy możliwy w mojej kuchence i . . . zapominam na 2 godziny.
Kiedy zaglądam do garnka po tym czasie, zazwyczaj czeka już tam na mnie śliwkowy kompot. Odlewam sobie z niego szklankę i pozwalam śliwkom pogotować się jeszcze z godzinkę, aż nabierają konsystencji luźnego dżemu. 
Niczego nie miksuję i nie przecieram. Śliwki mają skórki i to one głownie decydują o aromacie konfitury. A kiedy śliwki się smażą, w całym domu pachnie po prostu obłędnie. 
Po tym czasie wyłączam ogień i idę spać. Śliwki powinny porządnie przestygnąć. Rano smażę je jeszcze. Nie podam czasu, bo to zależy od oka i śliwek. Na oko śliwki powinny przypominać lawę w wulkanie. Kiedy w moim garnku objawia się gęsta pulpa, na powierzchni której głośno pękają apetyczne bąble, znów zaczynam się wtrącać.
Do garnuszka z odlanym wczorajszego dnia kompotem ścieram czekoladę i wlewam rum lub koniak. Mieszam i dolewam do śliwek. Całość mieszam, żeby mi się ładnie połączyło, pozwalam się jeszcze raz zagotować i do słoików. 
A to, co się do słoików nie zmieści, zostaje niedzielnym śniadaniem. 


M l e c z n e     B u ł y




Składniki:
25 dag mąki
1/3 szklanki mleka
3 dag świeżych drożdży
2 czubate łyżki cukru (lub 1 cukier waniliowy)
szczypta soli
1 jajko
2 kieliszki oleju lub oliwy (2x25g)
Jeszcze 1 jajko i szczypta soli oraz cukru na glazurę.  

Wykonanie:
Leciutko podgrzewam mleko wymieszane z cukrem, wkruszam drożdże, zasypuję w garnuszku łyżką mąki i odstawiam na 15-20 min, żeby zaczyn sobie spokojnie podrósł.  Następnie łączę wszystkie składniki i wyrabiam robotem na programie do ciasta drożdżowego. Czasami dodaję rodzynek. Gotowe ciasto odstawiam do wyrośnięcia na mniej więcej 2 godziny. 
Po tym czasie formuję bułeczki i układam je od razu na blasze. Pozwalam im jeszcze porosnąć, nie krócej niż godzinę. Teraz wystarczy już tylko posmarować jajkiem ukręconym z solą i cukrem (ostrożnie, żeby ciasto nie upadło!). Ciasto drożdżowe wstawiam zawsze do zimnego piekarnika - kiedy temperatura rośnie, bułeczki rosną razem z nią. 
Temperatura pieczenia nie powinna przekroczyć 200 stopni. Bułeczkom zazwyczaj wystarczy ok. 20-25 minut. Powinny ładnie zbrązowieć. Z takiej porcji wychodzi mi zwykle 6-8 buł. Nie przejmujcie się, że są maleńkie, naprawdę niesamowicie rosną.




S m a c z n e g o ! 

sobota, 18 września 2010

D e b i u t u j ę w W P ! :)

Na początku chciałabym się cichutko i nieśmiało przywitać, bo jestem tu po raz pierwszy . . . przynajmniej oficjalnie. Bo nieoficjalnie, oczywiście, zdarzało już mi się z przepisów Weekendowej Piekarni i pokrewnych korzystać. 

Teraz, w 85 odcinku pachnącego chlebem serialu "Weekendowa Piekarnia" ujawnię się wreszcie piekąc Klasyczny Sodowy Chleb Irlandzki, a właściwe dwie wariacje na jego temat. W tym tygodniu Piekarnię prowadził Kuba. Przepis oryginalny pochodzi natomiast od Dorotus z mojego ukochanego blogu  Moje Wypieki.



I jeszcze małe wyznanie - prawie nie potrafię gotować z przepisu, zawsze coś pozmieniam, za co z góry bardzo przepraszam. To już skaza rodzinna. Namiętnie modyfikowała przepisy już Moja Babcia (Prababcia pewnie też, ale nie byłam naocznym świadkiem), Moja Mama robi to nałogowo . . . po prostu nie mogłam się wyrodzić, no! Przepis podaję za oryginałem, zaznaczając wprowadzone zmiany.

Nieco zestresowana (jak to przed debiutem) prezentuję:

K l a s y c z n y    S o d o w y    C h l e b    I r l a n d z k i

Sporo sobie po tym przepisie obiecywałam - jest wyjątkowo szybki i zawiera dodatek mojej ukochanej pszennej mąki razowej przy minimalnej zawartości tłuszczu. A dodatkowo jeszcze bomba błonnikowa z płatków owsianych.  

Jednak mnie samej ten chleb nie zachwycił - ma bardzo nietypową, lekko kruchą konsystencję, która sprawia, że źle się go kroi. Dość mocno też pęka w trakcie pieczenia, choć z punktu widzenia atrakcyjności wizualnej, to akurat jest, moim zdaniem zaleta. Ale z całą pewnością będę go piekła jeszcze nie jeden raz, bo wyjątkowo przypadł do gustu innym Wiedźmom :) Tyle tylko, że już teraz wiem, że będę wprowadzać kolejne zmiany. Następnym razem zmielę płatki owsiane, żeby łatwiej się kroił. I podwoję ilość  soli. 




Składniki: 
25 dag mąki pszennej typu 500 (użyłam 480)
25 dag mąki pszennej razowej
10 dag płatków owsianych
1 łyżeczka sody oczyszczonej
1 łyżeczki soli (dałam 1,5)
2,5 dag miękkiego masła (zastąpiłam kieliszkiem oliwy - 25g) 
1/2 l maślanku lub kefiru (użyłam kefiru ze względu na wyraźniejszy smak)

Wykonanie: 

W sporej misce zmieszałam wszystkie suche składniki - obie mąki, płatki, sodę, sól. Do mieszanki dolałam oliwę i kefir. Wyrobiłam po prostu ręką do połączenia składników, bardzo krótko. 
W oryginale z gotowego ciasta powinno się uformować okrągły bochenek o średnicy około 20cm i dość mocno naciąć go w krzyż. Ale mnie zachwyciła konsystencja ciasta - wychodzi bardzo zwarte i gęste. Trochę lepi się do rąk, ale wystarczy obsypać dłonie mąką, żeby móc formować go w dowolne kształty. Ponieważ najbardziej lubię chleby, które dają się kroić w kromki zrezygnowałam z tradycyjnego kształtu i uformowałam tradycyjny, podłużny bochenek, który ponacinałam skośnie. 
No i wbrew przepisowi, nie mogłam oprzeć się jeszcze, żeby ozdobić wierzch posypką z płatków. 
Piekłam w starym piecu, który nie pozwala na regulację temperatury, ale tajemniczym sposobem chleby wychodzą z niego wyśmienite, więc nie podam temperatury. W oryginale jest informacja, żeby piec ten chleb 30-35 minut w  190 stopniach. Mnie zajęło to jeszcze około kwadransa dłużej (sprawdzałam metodą "na patyczek wtykając go w nacięcia na bochenku).  

W przepisie Dorotus była podana informacja, że chleb można upiec także w wersji słodkiej zastępując płatki szklanką rodzynek i dodając 2 łyżki cukru. Postanowiłam spróbować też tego wariantu, ale podczas czytania przepisu dostałam nagłego napadu inwencji twórczej. Źródłem inspiracji była . . . soda.  

Soda oczyszczona to po prostu staroświecki proszek do pieczenia, we współczesnym cukiernictwie i piekarnictwie używany niemal wyłącznie do spulchniania . . . pierników! Piernik natomiast to w prostej linii potomek . . . chleba! Uważa się, że powstał kiedy jednemu z piekarzy przez przypadek wpadła do masy chlebowej przyprawa pierna, czyli pieprzna, która z czasem rozwinęła się w dzisiejszą wersję korzennej przyprawy do pierników. Obecnie pierniki przygotowuje się więc z mieszanki mąki pszenno-żytniej z dodatkiem przypraw i miodu. I właśnie idąc tym tropem wpadła mi do głowy pewna wariacja na temat słodkiej wersji chleba irlandzkiego:

S ł o d k i    C h l e b e k    P i e r n i k o w y
(na bazie chleba irlandzkiego na sodzie) 

Przepis na Klasyczny Sodowy Chleb Irlandzki uległ modyfikacji pod natchnieniem toruńskich pierników. W efekcie wyszedł mi miękki, bardzo aromatyczny i delikatnie tylko słodkawy chlebek piernikowy. Eksperymentu uważam za udany. Przez noc stygł sobie spokojnie pod lnianą ściereczką, a z samego rana połowa tajemniczo zniknęła. Miała z tym coś wspólnego poranna kawa i świeże, śmietankowe masło. 



Składniki:
25 dag mąki pszennej typu 480
15 dag mąki pszennej razowej
15 dag mąki chlebowej, żytniej
1 porządna szczypta soli
1 opakowanie przyprawy do pierników
1 kieliszek (25 g) oliwy
1/2 l kefiru
2 łyżki miodu
15 dag suszonych śliwek

Wykonanie: 



Wszystkie suche składniki (mąki, sól, sodę, przyprawę i pokrojone na ćwiartki śliwki) wsypałam do sporej miski i wymieszałam. Do mieszanki dolałam miód, oliwę i kefir, wyrobiłam ręką, bardzo krótko, tylko do połączenia składników.  
Już na blasze ponownie dałam się ponieść inwencji twórczej i mając w głowie piernik, uformowałam z ciasta wielkie serce. 
Piekłam tak samo jak Klasyczny Sodowy Chleb Irlandzki.  


S m a c z n e g o !     :)

piątek, 17 września 2010

P r z e t w o r o w o - P o m i d o r o w o

Jesień to cudowny czas. Moja spiżarnia rośnie w oczach, a pomidory zajmują w niej znaczącą pozycję. Bo pomidory to coś, co lubię najbardziej. Słodko-kwaśne, pachnące liśćmi i słońcem. Nie chcę wraz z pierwszym śniegiem śpiewać "Adio, pomidory . . . !" O, nie. Z pomidorami się żegnać nie zamierzam.

Nagadałam się do tej pory o tych moich słoiczkach, nagadałam, a przepisów brak. No to nadrabiam. Niniejszym ogłaszam zakończenie akcji pomidor i prezentuję światu jej efekty. Moją dumę dodatkowo jeszcze powiększa fakt, że przetwory pomidorowe wykonane są częściowo w ramach zbiorów własnych, czyli z pomidorów, które wyrosły w naszym pierwszorocznym, przydomowym ogródku! Bez żadnych pryskań i nawożeń. 



 S o s    P r a w i e    W ł o s k i

Pisałam już o nim wcześniej. Dzięki tym kilku słoiczkom mam zimą spokój z szybkimi obiadami. Wrzucam na patelnię trochę mielonego mięsa, gotuję makaron i obiad wjeżdża na stół w ciągu kwadransa. Domowy, prawie włoski makaron z domową, w 100% pomidorową pulpą bez zagęszczaczy i kiślowatej, sklepowej konsystencji. A letnimi pomidorami pachnie w całym domu! 






Składniki: 
2 kg pomidorów *
8 ząbków czosnku
2 duże cebule
4 łyżeczki oregano
2 pęczki świeżej bazylii
sól, pieprz
oliwa
Wykonanie:
Zaczynam od pomidorów - na szczycie każdego pomidora nacinam nożem krzyżyk, co za chwilę ułatwi mi zdjęcie z nich skórki. Wkładam je wszystkie do ogromnych misek, zalewam wrzątkiem, przykrywam i zostawiam tak na kilka minut. Po odkryciu misek okaże się, że rozcięta skórka sama zaczyna odchodzić od miąższu i tworzy "skórkowe uszko", za które wystarczy pociągnąć i mamy pomidora obranego w czterech prostych ruchach. Następnie kroję pomidory na ćwiartki lub ósemki, zależnie od wielkości. 
Na dno wielkiego garnka wylewam kilka krążków oliwy. Wkładam między bujdy informacje o dietetycznych sosach pomidorowych, można je zrobić, ale nie smakują dobrze. Oliwa jest nieodłączną częścią włoskiej kuchni, nie można z nią przesadzić, ale nie wolno jej też skąpić. Ilość pozostawiam uznaniu każdej sosotwórczyni - mnie nieodmiennie na 2 kg pomidorów wychodzi ok. 1/3 szklanki. Wrzucam cebulę (zawsze na zimny tłuszcz i od razu solę - to sprawia, że cebula nie wpija gigantycznych ilości oliwy lub oleju, a wydziela własny sok) i pomidory. I smażę, aż pomidory się rozpadną, a woda odparuje. Sos wygląda wtedy jak gęsta pulpa i to jest właśnie najbardziej pożądana konsystencja. 

Teraz wystarczy doprawić. Oprócz posiekanego czosnku, oregano i bazylii, lubię dorzucić jeszcze kilka szczypt mielonej papryki (raczej słodkiej niż ostrej, ale to kwestia gustu). I cukier. Moim zdaniem, cukier jest dla pomidorów tym, czym sól dla zupy. Dodaję go dosłownie szczyptę, żeby wydobyć głębię smaku. Mieszam i wystarczy już tylko jeszcze raz zagotować.

Czas na pasteryzację. Przelewam  sos do wyparzonych słoików, zakręcam i stawiam na denkach. To wystarczy, żeby słoik się zamknął. Dla bezpieczeństwa można jeszcze wstawić do wody o podobnej ciepłocie, co temperatura zawartości słoików i chwilę ogrzewać nie dopuszczając do wrzenia. 

Gotowe! 
* do sosów najlepsze są pomidory o podłużnym kształcie i ciemnej skórce, fantastyczna jest odmiana "Bawole serca" - bogata w miąższ i praktycznie pozbawiona pestek.


K e t c h u p    C i o c i    B.

Wszystkie moje Ciocie, podobnie jak Mamę i Babcię, wkładam do Rodzinnej Skarbnicy Wiedzy. To głównie dwie siostry mojej Mamy, bo siostra Taty mieszkała zbyt daleko, żebym mogła czerpać z Jej kuchni.  Nie wiem skąd Ciocia B. miała en przepis, więc nie podam jego źródła. Ale jest fantastyczny. Można go traktować jako ketchup albo przecier. Świetnie sprawdza się jako sos-baza do chińszczyzny. Chociaż składniki zupełnie inne, to jednak końcowy słodko-kwasny efekt, po prostu do niej pasuje.  



 Składniki:
3 1/2 kg pomidorów
1 kg kwasnych jabłek
1/2 kg cebuli
20 dag cukru
3 dag soli
3/4 szklanki octu
kilka ziaren pieprzu i ziela angielskiego
słodka papryka
Wykonanie: 
Przepis jest banalny. Obrać jabłka i pomidory, pokroić w ćwiartki i wrzucić do garnka, a później gotować do uzyskania pożądanej konsystencji. Pasteryzuje się podobnie jak w przepisie wyżej. 

S a ł a t k a    z    Z i e l o n y c h    P o m i d o r ó w

To był kiedyś hit mojej Mamy. Pochodzi z takiej małej, starej książeczki "Z Tobą w kuchni". Tytuł znam ze wstępu, bo przez lata używania zaginęła jej okładka. Nie jestem więc w stanie podać ani autorów, ani wydania. Sałatka kiedyś robiła furrorę i postanowiłam ją w tym roku odświeżyć. Może nieco z musu, bo liście moich pomidorów zaczęły się zwijać od jakiejś zarazy, nie mogłam więc pozwolić im do końca dojrzeć. Z tego samego powodu została zrobiona po trochu z pomidorów zielonych, a więcej z pomarańczowych. Smakowo w niczym jej to nie przeszkadza, za to w słoikach wygląda jeszcze lepiej. 



Składniki:
2 kg pomidorów (słabo dojrzałych, albo wręcz zielonych)
20 dag cebuli
2-3 łyżki soli
1 l wody
2-3 łyżki cukru
1 łyżka octu
do każdego słoika jeszcze po 3 ziarna ziela angielskiego i pieprzu, kawałek liścia laurowego i szczypta nasion kopru

Wykonanie:
Umyte pomidory i obrane cebyle kroję w ogrągłe plasterki. Można dodać też krążki czerwonej papryki. Zasypuję solą i odstawiam na noc.
Rano rozkładam do słoików odcedzając powstały płyn i przekładając przyprawami. Zalewam gorącą zalewą zrobioną z wody, cukru i octu. 
Pasteryzuję.

Gotowe!


Smacznego!