poniedziałek, 13 września 2010

H e r b a c i a n e ( z a ) m i e s z a n i e - cz. 1

Za oknem coraz bardziej szaro. I Słońce coraz rzadziej zagląda mi w okno. Na wieszaku pojawił się płaszcz, a w łazience schnie ogromy grzyb-parasol. Trochę na przekór światu, moje parasole są na ogół kolorowe - limonkowe, biedronkowe albo żółciutkie jak wielkanocne kurczątko. Przekora przekorą, ale wkrótce trzeba będzie poddać się jesieni. Wieczory stają się coraz dłuższe i nadchodzi . . . Czas herbaciany.




Free Image Hosting at www.ImageShack.us


To najlepsza strona jesieni. Długie wieczory z dobrą książką i parującym kubkiem herbaty. Oczywiście, można zrobić o na szybko - wrzucić do kubka papierową torebeczkę, zalać wrzątkiem, odczekać kilka minut . . . i gotowe!

Nawet pachnie bosko. Moja kuchenna szafka pełna jest kolorowych pudełek. Głęboko zakopana stoi tam moja ukochana herbata, zgodnie z napisem na opakowaniu, o smaku whisky. A na moje kubki smakowe - karmelowa. Znajdzie się też bardziej klasyczna, jaśminowa odrobina luksusu. Zielona, aromatyzowana miodem, cytryną i imbirem - prawdziwa bomba energetyczna. Typowo zimowa, mocno przyprawowa, w której czuć pomarańcze i goździki. Silnie nacytrynowana czerwona - lekarstwo na wyrzuty sumienia po kolejnym ciastku. I torebka z dziką różą z dodatkiem suszu owocowego.I coś ziołowego na urodę. A niedawno kolega zaraził mnie herbatą bananową! Do koloru, do wyboru.

I wszystko byłoby pięknie, gdyby nie to, że gdy naprawdę rozsmakowałam się w herbatach, zaczął przeszkadzać mi . . . smak zaparzanego papieru. No i, jak to u mnie, zaczęło się wielkie herbaciane kombinowanie. Jak pozbyć się papierowego posmaku i nie pluć fusami?

S m a k i    d z i e c i ń s t w a

Zaczęło się, oczywiście, od tego co znałam najlepiej. Przyznaję się od razu - gdy mam jakiś kłopot natury domowo-kuchennej, bez wahania sięgam do rodzinnej Skarbnicy Wiedzy. I wcale nie chodzi tu o zakopane w piwnicy, oprawione w skórę woluminy. Raczej o geny wiedźmowatości. Sięgam po doświadczenie Mamy i Babci (nie raz zagoszczą na tym blogu i stronce). Zazwyczaj później trochę jeszcze ich rady udoskonalam (czasem z korzyścią dla efektu, a czasami niekoniecznie - sami zobaczycie).

Przypomniałam sobie czasy, gdy herbata ekspresowa, była w naszym kraju luksusem. Większość ludzi piła wtedy granulowane, herbaciane coś, albo zaparzone fusy. A w naszym domu, na kuchennej szafce stał sobie maleńki, herbaciany imbryczek z aromatyczną esencją. Z czasem, w ramach powiewu zachodu i ułatwiania sobie życia imbryczek opuścił swój posterunek, ale pozostawił po sobie niezapomniany smak prawdziwej herbaty. 

Free Image Hosting at www.ImageShack.us
Co ciekawe, Moja Mama, która parzyła tą herbatę najlepiej na świecie, kompletnie jej nie docenia. Sama jest zaprzysięgłą kawoszką i herbatę do śniadania traktuje jako dopust boży. Kiedy zapytałam o imbryczek, uniosła lekko brew robiąc minę pod tytułem "I o co to całe zamieszanie?", ale wszystkie tajniki zdradziła. I w ten sposób nauczyłam się parzyć herbatę po rosyjsku, na sposób przedwojenny. Choć samą nazwę odkryłam dużo później, niż technikę. 
Zanim ja wszystko wyśpiewam, jeszcze mała uwaga o gatunkach. Mówimy tu o tak zwanej czarnej herbacie. Herbaty białe, zielone i czerwone, to zupełnie inna bajka. Ten sposób parzenia nie dotyczy też ziół ani mieszanek czystego suszu owocowego. Moja Mama wprowadziła też pewną znaczącą modyfikację, która smakoszom może wydać się grzechem, ale która mnie również smakowo absolutnie odpowiada. Trochę się teraz boję, bo zaraz przyznam się do tego, że mam w nosie wszelkie mody i . . . nie lubię sushi! Co to ma wspólnego z herbatą? Trochę ma. Jakoś nie mogę znaleźć nic dla siebie w kulturze Chin i Japonii. Szczególnie smakowo. I herbaty to także dotyczy. Jak ognia unikam zarówno tamtego sposobu parzenia (a właściwie gotowania - brrr!) jak i gatunków herbaty, i z pełną premedytacją sięgam po mieszanki indyjskie i cejlońskie, co nadaje mojej herbacie jednak lekko angielski charakter. Jednak, jeśli ktoś chciałby odtworzyć oryginalny smak rosyjskieh herbaty, powinien sięgnąć po mieszanki chińskie. Jest nawet specjalnie do tego przgygotowana mieszanka o nazwie "Rosyjska karawana".

Przez lata poszukiwań wypracowałam sobie też ulubiony gatunek. Zwykle sięgam po indyjską Assam, dowolnego rodzaju. Jest stosunkowo niedroga i łatwo dostępna, co sprawia, że moja poznańska dusza nie cierpi katorg wydawania na kaprys grubych banknotów w drogich, snobistycznych herbaciarniach. I kryje w sobie pewną cudowną dwoistość - zaparzana krótko (3 minuty) może rano z powodzeniem zastąpić kawę i staje się prawdziwą bombą energetyczną. Parzona dłużej (5 minut), łagodnieje z wiekiem, podobnie jak ludzie i staje się idealnym napojem na wieczorne plotki z przyjaciółką, albo godzinkę dobrej lektury. Z tego drugiego sposobu korzystam jednak częściej. Po pierwsze, rano wolę pospać kwadransik dłużej. A po drugie . . . jestem córką swojej Matki i smakowo nie wyobrażam sobie poranka bez kawy. 




R o s y j s k a   ( a l b o   a n g i e l s k a ) 
H e r b a t a   R e t r o




Free Image Hosting at www.ImageShack.us

Składniki:
 
* ulubiony gatunek herbaty (tyle łyżeczek, ile ma wyjść filiżanek + 1 łyżeczka "dla czajniczka")
* woda (nie musi być mineralna, ale im bardziej miękka woda, tym lepsza herbata)
* cukier

Przygotowanie: 

Tak naprawdę przygotowywanie herbaty zaczyna się już w sklepie. Wybierasz ulubiony gatunek i pierwsza obróbka zakupionych listków jest konieczna zaraz po powrocie do domu. Połową sukcesu dobrej herbaty jest jej aromat. Nie można pozwolić, by go straciła po pierwszym otwarciu. Dlatego proponuję zaopatrzyć się w puszkę. Ja wygrzebała skądś taką starą, podwójnie zamykaną - jest idealna. Może się to wydawać przesadą, ale gdy po tygodniu otworzysz taką puszkę z herbatą, zrozumiesz natychmiast. Zapach będzie nieporównywalnie silniejszy, niż herbaty przechowywanej w kartoniku.



Free Image Hosting at www.ImageShack.us


Imbryczek lub dzbanuszek, w którym będziesz parzyć herbatę, należy najpierw ogrzać. Powinno się to robić na parze, ale trochę z tym zachodu. Korzystając więc z rad Mojej Mamy, po prostu przelewam go kilkukrotnie wrzątkiem. Następnie do ciepłego naczynia wsypuję herbaciane listki. Powinny się delikatnie rozwijać pod wpływem temperatury. Pomagam im trochę owijając imbryczek kuchennym ręcznikiem.

I zajmuję się gotowaniem wody, bo to w nim właśnie tkwi prawdziwy sekret dobrej herbaty. Chodzi o uzyskanie tzw. białego wrzenia. I ta nazwa ma swój sens. Ja znam już swój czajnik i wiem, że należy zdjąć go z ognia, kiedy właśnie zabiera się do gwizdania ( tak, tak - żadnych czajników elektrycznych - plastik zepsuje wszystko!). Początkującym herbaciarkom polecam, żeby za pierwszym razem, gotować wodę w garnuszku, żeby móc dobrze przyjrzeć się jej powierzchni. Kiedy woda zaczyna się gotować, wygląda jak gazowana mineralna. Od dna garnuszka odrywają się maleńkie bąbelki i mkną ku górze. To znak, że czas podwoić czujność i zakładać rękawice. Powoli woda zaczyna buzować, bąbelki na powerzchni są nadal malutki, nadal nie pękają i tworzą rdzoaj białej pianki . . . już! Nie wolno dopuścić, żeby woda porządnie zawrzała! To właśnie jest białe wrzenie. Trzeba będzie wykazać sie refleksem, ta chwila nie trwa długo. 


Gorącą wodą zalewam herbaciane listki. Tylko troszeczkę i tylko po to, żeby ją szybko odlać. I natychmiast zalewam liście jeszcze raz - mniej więcej do centymetra ponad powierzchnię liści. Przykrywam czajniczek (imbryczek, dzbanuszek czy co tam macie). Nich się naciąga. Po zaparzeniu za pomocą sitka oddzielam uzyskaną esencję od liści. W wersji angielskiej trzeba będzie przepłukać dzbanek, do którego powróci sama esencja. W wersji rosyjskiej esencja trafia prosto do filiżanek. Dobrą esencję można rozpoznać po białej piance, która pozostaje po właściwym zagotowaniu wody. I dopełniamy wrzątkiem, może być ten pozostały z gotowania, nie trzeba go gotować po raz drugi. 




Free Image Hosting at www.ImageShack.us

Gotowe! 


Choć przepis brzmi strasznie, w rzeczywistości jest bardzo prosty. Już przy drugim czy trzecim parzeniu nabiera się wprawy, która sprawia, że wszystkie czynności wykonuje się automatycznie, a cały proces trwa najwyżej kwadrans. Zachęcam - efekt naprawdę jest wart odrobiny starania! 

A przy okazji upada pewien mit. Kiedyś pewien znajomy mawiał, że ugotować, to on potrafi tylko wodę  na herbatę. No nie wiem . . .


Przyznam się od razu, że wart jest do tego stopnia, że w moim domu stanął . . . samowar! Nie zapłaciłam za niego majątku (w koncu poznańska krew zobowiązuje) - zakup całkowicie mieścił się w kategorii cenowej czajników elektrycznych. Wyszperany przez moją cudowną Mamę na targu staroci, jest teraz główną atrakcją moich fantazyjnych herbatek. A filiżanki rosyjskie mam od zawze, też dzięki Mamie. Dopadła gdzieś odpowiedni serwis ze 20 lat temu. Ciekaw jak na kobietę, która ostentacyjnie podkreśla, że herbaty nie znosi, prawda? 
 





 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz