niedziela, 19 września 2010

N i e d z i e l n e Ś n i a d a n i e

Ja przecież wiem - inne czas, szybkie życie. Mimo to niedziela w mojej rodzinie nadal jest dniem szczególnym. Rodzinnym właśnie. A jej celebrowanie zaczyna się właśnie od śniadania. Rzadko mamy czas, żeby zjeść je wspólnie. Właściwie tylko w niedzielę. To właśnie na niedzielę piekę domowy chleb. 

A dziś podeszłam do tematu jeszcze bardziej odświętnie.  Trochę może przypadkiem, ale jednak. Otóż robiłam wczoraj kolejną porcję Śliwki w czekoladzie. Przepis, który nie do końca jest mój, bo widziałam go w internecie w kilkunastu miejscach, czasami z wiśniami zamiast śliwek. Z czasem dokonałam w nim kilku modyfikacji, które bardzo dobrze mu zrobiły, dlatego pozwolę sobie podać go po raz kolejny i bez nerwowego poszukiwania źródeł. 



Śliwka w czekoladzie to rodzaj bardzo gęstej konfitury, może wręcz marmoaldy czy galaretki śliwkowej, oczywiście, z dodatkiem czekolady. Może być używana jako dodatek do ciast, ale zwykle mi jej szkoda. Do makowca czy piernika używam raczej tradycyjnych powideł śliwkowych według starego przepisu mojej Babci. Śliwka najczęściej, mocno podgrzana staje się sosem do zimowych, świątecznych albo sylwestrowych lodów. Śmietankowych albo waniliowych. 

A dzisiaj, z racji tego, że jak zwykle, zostało mi jej w garnku trochę za mało, by zamknąć w słoiczek, została główną gwiazdą niedzielnego śniadania. By stworzyć jej odpowiednie tło upiekłam słodkie, mleczne buły (celowo nie piszę bułeczki, bo mnie zawsze rosną jak szalone i wychodzą ogromne). Do tego zimne masło i świeżo zaparzona kawa. Przepisy poniżej. 



Ś l i w k a    w    c z e k o l a d z i e




Składniki:
2 kg śliwek węgierek 
(zawierają najmniej wody, więc otrzymuje się z nich największą masę powideł)
40 dag cukru
1 cukier waniliowy
1 tabliczka gorzkiej czekolady (używam wedlowskiej Jedynej)
3 łyżki rumu lub koniaku

Wykonanie:

Zaczynam, oczywiście, od śliwek. Myję je, wyjmuję pestki, kroję na ćwiarteczki. Do dużego garnka z podwójnym dnem wlewam symboliczną ilość wody (powiedzmy, że ok.1/3 szklanki), bezceremonialnie wrzucam przygotowane śliwki i zasypuję cukier. Stawiam garnek na dość mocnym ogniu zabezpieczając palnik płytkę przeciwko przypaleniom. Po jakichś 20-30 min mieszam (śliwki nabierają już lśniącej glazury),  zmniejszam ogień na najmniejszy możliwy w mojej kuchence i . . . zapominam na 2 godziny.
Kiedy zaglądam do garnka po tym czasie, zazwyczaj czeka już tam na mnie śliwkowy kompot. Odlewam sobie z niego szklankę i pozwalam śliwkom pogotować się jeszcze z godzinkę, aż nabierają konsystencji luźnego dżemu. 
Niczego nie miksuję i nie przecieram. Śliwki mają skórki i to one głownie decydują o aromacie konfitury. A kiedy śliwki się smażą, w całym domu pachnie po prostu obłędnie. 
Po tym czasie wyłączam ogień i idę spać. Śliwki powinny porządnie przestygnąć. Rano smażę je jeszcze. Nie podam czasu, bo to zależy od oka i śliwek. Na oko śliwki powinny przypominać lawę w wulkanie. Kiedy w moim garnku objawia się gęsta pulpa, na powierzchni której głośno pękają apetyczne bąble, znów zaczynam się wtrącać.
Do garnuszka z odlanym wczorajszego dnia kompotem ścieram czekoladę i wlewam rum lub koniak. Mieszam i dolewam do śliwek. Całość mieszam, żeby mi się ładnie połączyło, pozwalam się jeszcze raz zagotować i do słoików. 
A to, co się do słoików nie zmieści, zostaje niedzielnym śniadaniem. 


M l e c z n e     B u ł y




Składniki:
25 dag mąki
1/3 szklanki mleka
3 dag świeżych drożdży
2 czubate łyżki cukru (lub 1 cukier waniliowy)
szczypta soli
1 jajko
2 kieliszki oleju lub oliwy (2x25g)
Jeszcze 1 jajko i szczypta soli oraz cukru na glazurę.  

Wykonanie:
Leciutko podgrzewam mleko wymieszane z cukrem, wkruszam drożdże, zasypuję w garnuszku łyżką mąki i odstawiam na 15-20 min, żeby zaczyn sobie spokojnie podrósł.  Następnie łączę wszystkie składniki i wyrabiam robotem na programie do ciasta drożdżowego. Czasami dodaję rodzynek. Gotowe ciasto odstawiam do wyrośnięcia na mniej więcej 2 godziny. 
Po tym czasie formuję bułeczki i układam je od razu na blasze. Pozwalam im jeszcze porosnąć, nie krócej niż godzinę. Teraz wystarczy już tylko posmarować jajkiem ukręconym z solą i cukrem (ostrożnie, żeby ciasto nie upadło!). Ciasto drożdżowe wstawiam zawsze do zimnego piekarnika - kiedy temperatura rośnie, bułeczki rosną razem z nią. 
Temperatura pieczenia nie powinna przekroczyć 200 stopni. Bułeczkom zazwyczaj wystarczy ok. 20-25 minut. Powinny ładnie zbrązowieć. Z takiej porcji wychodzi mi zwykle 6-8 buł. Nie przejmujcie się, że są maleńkie, naprawdę niesamowicie rosną.




S m a c z n e g o ! 

1 komentarz:

  1. pyszności u Ciebie;) takie śniadanka są najlepsze!
    pozdrawiam serdecznie

    OdpowiedzUsuń